sobota, 30 października 2021

Od Cahira cd. Xaviera

Odkąd się rozstali, Xavier nie ruszył się z miejsca, nadal siedział na zwalonym pniu w pozie bardzo dostojnej, bardzo efektownej, bardzo znudzonej. Zaniechawszy obracania dłonią i kontemplowania słanych przez pierścienie błysków, uniósł wzrok, popatrzył na Cahira. Obojętnie raczej.
— Znalazłeś ją — powiedział bez uznania w głosie, po prostu stwierdzając fakt.
Cahir, szeleszcząc liśćmi potrącanych krzewów, chrupiąc deptanymi gałązkami, wyszedł z zarośli, wyprowadził Al-Falę na leśny trakt. Wiódł ją stanowczo, na krótkiej wodzy, bo klacz opierała się nieco, szła ulegle, choć niechętnie. Czasem przystawała, zadzierała łeb i obracała uszami, niekiedy boczyła się na mijane drzewa, wysokie i spowite cieniem, o sylwetkach fantastycznych, sugestywnie złowrogich. Była niespokojna, choć nie tak wzburzona jak w chwili, w której ją odnalazł. Opanował ją dość szybko, wystarczyło kilka wypowiedzianych szeptem słów, by przestała się cofać, pozwoliła zbliżyć i chwycić za luźno zwisające wodze. 
— Zdumiony? Moja klacz jest narowista, nie głupia. Zna kilka sztuczek, przychodzi, gdy słyszy, że gwiżdżę, kiedyś udało mi się ją tego nauczyć. — Zatrzymał się przed Xavierem, spróbował poklepać Al-Falę po chrapach, cofnął rękę, gdy klacz stuliła uszy, spróbowała go ukąsić. — Nie zdążyła uciec daleko, udało mi się ją przywołać. 
— Godne podziwu — odparł bard zbywająco. — Bębenek?
— Nie widziałem go, zapewne pomknął w przeciwnym kierunku. 
Xavier podniósł się powoli, z całym swym wielkopańskim majestatem. Podzwaniając bransoletami, od niechcenia poprawił płaszcz.
— Pomóż mi go znaleźć.
— Szkoda czasu i energii — oświadczył Cahir. Przełożywszy sobie wodze przez ramię, odchylił tybinkę, sprawdził popręg, machnięciem dłoni odgonił wojowniczo nastawiony do swojego łokcia koński pysk. — O ile mnie pamięć nie myli, zapewniałeś mnie jeszcze niedawno, że Al-Falą przejmować się nie ma sensu, da sobie radę, wróci sama, skoro zna drogę do Gildii. Wierzę, że Bębenek nie ustępuje jej pod względem lotności umysłu. Znajdzie się rano.
— Nie potrzebuję go rano, potrzebuję go teraz. 
— Kto wie, może natkniecie się na siebie w drodze powrotnej — kontynuował niewzruszenie. Odbił się od ziemi, wskoczył na siodło jednym zwinnym ruchem. — Reaguje na imię? Jeżeli będziesz wołał dostatecznie głośno, może sam przyjdzie. Jak Al-Fala.
Poznał, że Xavier wychwycił w jego głosie nutę drwiny. Bard uniósł brodę, uśmiechnął się krzywo, samymi ustami. 
— Co to ma znaczyć? — zapytał spokojnie, prawie uprzejmie, choć ze spojrzenia, które mu rzucił, dało się wyczytać, że domyślił się, co.
— To, że wracam do Gildii, znużyła mnie ta zabawa — zacytował Cahir, wypowiadając słowa tym samym tonem, którym wcześniej wygłosił je Xavier. Przytrzymując w miejscu kręcącą się klacz, dodał, spoglądając na niego z wysokości końskiego grzbietu. — I nie tylko ona.
Para jasnych oczu błysnęła w mroku jak dwa okruchy lodu.
— No proszę. — Xavier zaśmiał się krótko, chłodno. — A więc zamierzasz tak po prostu stąd odjechać?
— Dlaczego nie?
— Och, daruj, sam nie wiem. Może dlatego, że zostawienie mnie samego późną nocą, bez konia i światła, w środku ciemnego lasu — wymieniał, akcentując poszczególne wyrazy oszczędnymi, choć iście książęcymi gestami smukłej dłoni — byłoby z twojej strony odrobinę nie na miejscu. 
Spojrzenie Cahira pozostało twarde.
— Jeżeli to zrobię, będziesz miał do mnie żal? Ciekawe. Bo nie powinieneś. Zapomniałeś chyba, że sam dałeś mi do zrozumienia, że na moim miejscu postąpiłbyś tak samo.
Xavier uśmiechnął się niewinnie.
— Nie znasz się na żartach.
Cahir popatrzył na niego w milczeniu. Wiatr wstrząsnął gałęziami drzew, zaszumiały liście, pobliskie krzewy zadygotały. Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, zacięły ukośnie, porwane podmuchem lodowatego wiatru. 
— Nie znam.
Ścisnął boki klaczy.
— To wszystko? — rzucił za nim bard. Doskonale panował nad głosem, nie drgnęła w nim nawet jedna wzburzona nuta. — Świetnie, jeżeli chcesz, jedź. Poradzę sobie, z tobą czy bez.
Cahir otworzył usta, chcąc odpowiedzieć. Zamknął je po chwili, stwierdzając, że nie ma ochoty strzępić sobie języka. Odwrócił głowę, ponaglił Al-Falę, odjechał, nie oglądając się, bez słowa, bez pożegnania. 
Klacz szła chętnie, mknęła wyciągniętym kłusem, sprężystym i tak lekkim, jakby nie kosztowało jej to żadnego wysiłku. Cahir nie skupiał się na jeździe, nie czerpał przyjemności z przejażdżki, nie poświęcał Al-Fali uwagi. Jechał z miną nietęgą, trochę obrażoną, trochę wyniosłą, trochę zmęczoną. Przetrzeźwiał, stracił dobry humor, zrobiło mu się chłodno, kostniały mu dłonie, pogoda wyraźnie się pogarszała. Nie ujechał daleko, gdy wiatr zadął z wielką siłą, z szumem zakotłował koronami drzew. Gdzieś w tle zamruczał odległy grom, niebo roztrzaskało się jasnością spadającej błyskawicy. Zagrzmiało ponownie, głośniej, bardziej przeciągle. Koń zachrapał, podrzucił łbem. Lunęło na dobre.
Cahir ściągnął wodze.
— Cholera jasna.
Obrócił się przez ramię, w ciemnościach nie dostrzegł niczego, jedynie wąski fragment traktu i szpaler otaczających go drzew, tak posępnych i ciemnych, że barwą stapiających się z nocnym niebem. Cahir wahał się. Długo. W końcu zawrócił konia, ponaglił go do galopu.
Szukając Xaviera, obawiał się, że nie uda mu się go odnaleźć, deszcz i mrok skutecznie ograniczały widoczność. Gdy wypatrzył cienisty zarys jego sylwetki, podjechał, wrył konia tuż obok. Spod kopyt prysły grudki rozmokłej ziemi. 
— Chodź. — Wyciągnął rękę, bardzo nonszalancko. — Idzie burza.
Xavier nie zatrzymał się, nie zaszczycił go spojrzeniem. Szedł dalej z dłońmi w kieszeniach, dumnie unosząc głowę.
— Na próżno nadłożyłeś drogi. Nie potrzebuję łaski.
— Nie zamierzam się z tobą sprzeczać. Wsiadaj.
— Ja z tobą, wyobraź sobie, również nie. Dam sobie radę, dziękuję za fatygę.
— Wsiądź na konia — powtórzył Cahir niecierpliwie. — Najwyższy czas zakończyć tę eskapadę, wracamy do Gildii.
— Wracamy — zgodził się Xavier — ale osobno.
— Nie będę tego słuchał. — Cahir zeskoczył z siodła, podprowadził konia do barda, ustawił go sugestywnie. — Wsiądź na Al-Falę, Xavier.
Mierząc się spojrzeniami, stali naprzeciw siebie, każdy w pozie na swój sposób wzburzonej. Xavier opierał pięści na biodrach, Cahir zaciskał palce na wodzach klaczy. Zupełnie niepotrzebnie. Al-Fala stała spokojnie, jakby instynktownie rozumiejąc, że nie jest to najlepszy moment, by wierzgać, wyrywać się, tłuc kopytami o grunt.
Zagrzmiało, huknęło, niebo rozbłysło i zgasło. Ulewa wzmogła się, Cahir widział, jak krople deszczu rozpryskują się na twarzy barda. Xavier wykrzywił wargi, rzucił mu ostatnie wyniosłe spojrzenie, podszedł do konia, dosiadł go całkiem sprawnie, za pierwszą próbą. Poradził sobie z płaszczem, prawie się nie zaplątał. Prawie.
— Pojedziemy szybko — uprzedził Cahir, siadając przed nim. 
Odchylił się, gdy klacz zatańczyła w miejscu, nieprzyzwyczajona, że naraz dosiadały jej dwie osoby. Gdy kolejna błyskawica z hukiem runęła w dół, Cahir miał wrażenie, że Al-Fala lada moment strzeli barana. Mieli szczęście, nie strzeliła. 
— Jedźmy kłusem — zgodził się Xavier obojętnie.
— Czym?
Cahir popędził klacz, sprawił, że ruszyła galopem jedwabistym, miarowym, względnie spokojnym. Szła dość paradnie, w sposób właściwy dla pełnokrwistych koni zaprzęganych do powozów należących do dobrze sytuowanych dam. Wysoko unosiła przednie nogi, nieznacznie podrzucała zadem, galopowała bardziej do góry niż do przodu, dosiadając jej miało się wrażenie, że nieustannie pnie się na wzniesienie. Jej chód był rozbujany, choć nie wybijający. Wdzięcznie poruszała się po moknącej ziemi, z perspektywy jeźdźca prawie niewidocznej, rozmywającej się w pędzie i mroku.
— Bardzo odpowiedzialnie — pochwalił go bard.
— Masz jeszcze śmiałość robić mi uwagi?
— Oczekiwałeś wdzięczności i pokory? — parsknął. — Nie przypominam sobie, żebym o cokolwiek się prosił.
Kolejny grom, głośniejszy. Spłoszona klacz wyciągnęła szyję, momentalnie wyrwała do przodu, runęła w cwał. Pomknęła z taką prędkością i siłą w nogach, że grunt pod jej kopytami zadygotał, wiatr przeszywająco gwizdnął w uszach. Cahir pochylił się w siodle, gdy bieg stał się niemożliwy do wysiedzenia. Poczuł dotyk brody Xaviera na swoim ramieniu, gdy bard, jadący za siodłem i bez strzemion, złapał go w pasie.
— Chcesz nas zabić?
— Za szybko? — Cahir nie powstrzymał uśmiechu, nie zrobił nic, by ograniczyć tempo. — Czyżbyś się przestraszył? 

Nadal chorujemy, ale wracamy do pisanka powoli, będzie odpisywane wszystkim :c

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz