niedziela, 24 października 2021

Od Echa CD. Serafina

— To nie zasługa kija — zauważył, w czarnym oku błysnęła dumna, prawie że pyszna iskra.
Łucznik wiedział, że był w tym dobry, od dawna dumnie stwierdzając, że ciało podporządkowało mu się wręcz w perfekcji – niby doskonały żołnierz oczekujący rozkazu generała, który następnie spełniał ów bez wahania. Mięśnie, pomimo zmęczenia, zawsze kurczyły się w odpowiednim momencie, płucom, pomimo tego nieszczęsnego uczucia palenia oraz iluzorycznej, sfatygowanej płytkości, udawało się wziąć kolejny, mocny oddech. Łydki pozostawały sprężystymi, kręgosłup wyprostowanym.
Nie przeszkodziło to jednak dreszczowi, który prześlizgnął się wzdłuż niego, gdy po raz pierwszy od tak dawna usłyszał swoje imię z cudzych ust. Musnęło ze słodyczą uszy i choć brakowało mu perfekcji, która prawdopodobnie byłaby słyszalna, gdyby wypowiedział je obywatel Balawatu, tak na tę chwilę Taarhunie zupełnie to wystarczyło. Czuł satysfakcję i nieopisywalne ciepło czające się gdzieś w głębi duszy, bo jednak istnieli na tych ziemiach ci z miękką krtanią, z gładkim językiem. Nie szeleścili, nie warczeli, głoski śpiewnie opuszczały ich wargi.
Uśmiechnął się, skinął głową, zgadzając się z Serafinem w kwestii niepowtarzania jego tytulatury; Echo co nieco z niej zrozumiał, rozpoznał dwa lub trzy słowa, jedynym konkretnym, które udało mu się wyłapać pozostawało jednak Serah-ad–in. Zdecydowanie dźwięczniejsza, srebrzysto brzmiąca wersja imienia towarzysza dyskusji.
— Tak — mruknął, postawił jeden, uważny krok w kierunku mężczyzny. — Niezwykle daleko. — Stanął w końcu przed mężczyzną, gdyby przysunąć się jeszcze trochę prawdopodobnie poczułby cudzy oddech na poliku. A może na czole, mając na uwadze różnicę wzrostu. Czarne oko wychwyciło ślizg słońca na złocie przyozdabiającym dłoń Serafina. — Czemu służą? — pytanie, wskazanie brodą na złote szpony. Nie musiał dodawać, że nie chodzi o użytkowość codzienną, że nie uważa złotej, widowiskowej błyskotki za zwykłą biżuterię. Obaj przecież wiedzieli, tak jak i obaj dostrzegali niecodzienność swoich kolczyków.
Kto wie, czy był to rodzaj zawodowej przywary, czy może po prostu przeczucie, pewna umiejętność, którą nabył wraz z doświadczeniem, kolejnymi przygodami i kłopotami, w które wpadał – skrywające w sobie tajemnice artefakty rozpoznawał momentalnie, wydawały mu się zawsze błyszczeć światłem zupełnie innym od wszelakich świecidełek, których jedynym celem było przyozdabianie właściciela. Niby pies myśliwski, w nosie zaczynało drapać, w powietrzu unosił się swąd magii. Brakowało tylko efemerycznych nitek przepływających pomiędzy nimi, oznaczających jej obecność.
I co z tego, że ta nie płynęła w jego żyłach, że nie został namaszczonym przez boski dotyk. Hebanowe oko przez nieuchwytną chwilę zerknęło ku łukowi chowającemu się w skórzanej łubi.
On zupełnie mu wystarczał, poświadczając o zbliżeniu się do bóstwa. Brak daru magii Taarhunie więc zupełnie nie wadził, nie, gdy drewno śpiewało pod palcami, gdy słuchało się każdego polecenia wydawanego za pomocą opuszków na cięciwie, domagając się jedynie krwi w zamian za to niesłychane posłuszeństwo.
Mała cena za niesioną przez ów moc. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz