niedziela, 31 października 2021

Od Isidoro - e+1=0

Od ich przyjazdu do Toirie nic nie układało się dobrze. Isidoro od początku wiedział, że będzie ciężko, ale nie przypuszczał, że aż tak. I to od razu pierwszego dnia.
Rozszerzonymi przerażeniem oczami patrzył na rozłożone na stole karty tarota, jego wzrok przeskakiwał chaotycznie między obrazkami. Nie, to było po prostu niemożliwe. Isidoro miał wrażenie, że los, które zawsze prowadził go tą najszerszą, najbezpieczniejszą ścieżką, teraz nagle doprowadził go na skraj przepaści. I stanowczym ruchem popychał w przód.
— Nie. Ja tego nie chcę — powiedział, opierając dłonie o blat i odsuwając się od kart, jakby w każdej chwili mogły ożyć i skoczyć wprost na niego.
Mattia przerwał pakowanie torby, popatrzył na swojego brata. Kłócili się wczoraj, atmosfera nadal była gęsta.
— Co tym razem ci nie pasuje? — spytał chłodno, obojętnie.
— Nie idę na zajęcia.
Przez chwilę panowała cisza, Mattia zacisnął usta, w końcu westchnął głęboko.
— To pierwsze zajęcia w semestrze i pierwsze w roku. Musisz na nie iść, potem nie będziesz w ogóle wiedział, co się dzieje.
Starszy z braci podszedł do stołu, spojrzał w karty. Kontemplował je w milczeniu, marszcząc brwi, a jego skupiony wzrok przebiegał między symbolami. Nie widział tam niczego groźnego, nie dostrzegał w ogóle przyczyny, dla której jego brat tak gwałtownie reagował. Wróżba była ze wszech miar dobra, Isidoro znów coś sobie wydumał. To nie był pierwszy raz, gdy młodszy z dwójki astrologów reagował niewytłumaczalnie w kompletnie zwykłych sytuacjach, jednak Mattia wciąż jeszcze nie dojrzał na tyle, by zobaczyć w tym głębszy sens, zaś Isidoro - nadal nie nauczył się przekazywać swoich myśli w jakkolwiek spójny sposób.
— Nie chcę tego, Mattia. Nie chcę, to jest za wcześnie, ja jestem za młody!
— Jesteś dorosłym mężczyzną!
— Od niecałych trzech miesięcy!
Znów zapadła cisza. Mattia ponownie wydał z siebie westchnienie, tym razem jeszcze dłuższe i głośniejsze. Isidoro wiedział, że swoim zachowaniem irytuje brata, ale ta wiedza w najmniejszym stopniu mu nie pomagała. Właściwie to było jeszcze gorzej - czuł się winny, bo znowu przez niego wszystko było nie tak. I nie potrafił nic z tym zrobić. Mattia popatrzył na niego wzrokiem, który jasno dawał do zrozumienia, że przekroczył już granice własnej wyrozumiałości.
— Pójdziesz dzisiaj na zajęcia, nie ma dyskusji. Odprowadzę cię pod salę, na pewno się nie zgubisz, a po zajęciach cię odbiorę i wrócimy razem. Isidoro, rozmawialiśmy o tym wczoraj i coś ustaliliśmy...
— Nieprawda!
— Prawda! — Mattia przeczesał palcami włosy we frustracji. — Bogowie, dlaczego ty taki jesteś?
— Bo się taki urodziłem!
— I dlaczego to ja mam się z tym męczyć!
Isidoro aż zwinął się nieco na krześle, Mattia cofnął się pół kroku. Przesadził. To go otrzeźwiło. Przez chwilę szukał słów.
— Już nie wiem, jak mam ci pomóc — dodał innym, łagodniejszym tonem. Nie pomogło.
— Mi się nie da pomóc, Mattia. Nie w tej kwestii — odparł, powolnym ruchem składając z powrotem karty.
Rozmowa na dobrą sprawę się zakończyła. Isidoro się odął, siedział na krześle, tasował karty i odpowiadał półsłówkami lub milczeniem. Mattia próbował jeszcze cokolwiek naprawić, ale i on miał swoje granice, a jego brat ostatnio zbyt wiele razy je przekraczał. I dla niego wyprowadzka z domu rodzinnego, podróż przez pół kraju, a następnie samodzielne mieszkanie w obcym mieście było stresujące, zaś Isidoro, reagujący na każdą nowość ucieczką, tylko mu tego stresu dokładał. Żeby jeszcze chodziło o naprawdę ważne rzeczy, ale nie! Według Mattii, jego młodszy brat znajdował wydumane problemy w najbardziej codziennych i zwyczajnych sprawach, zaś według Isidoro, jego starszy brat nawet nie próbował zrozumieć jego argumentów.
— Isidoro — spróbował po raz ostatni Mattia, trzymając już płaszcz w dłoni. — Jeśli się szybko ubierzesz, to zdążę cię jeszcze odprowadzić.
Odpowiedziała mu cisza. Młodzieniec westchnął.
W końcu drzwi zamknęły się za Mattią, a Isidoro został sam, siedząc na krześle w koszuli nocnej, obejmując ramionami podciągnięte pod brodę nogi. I miał mocne postanowienie wytrwać w tej pozycji do wieczora. Odmówi przeznaczeniu, nie da się poprowadzić, wybierze inną drogę i uniknie stresów. Isidoro nadal nie mógł się pogodzić z tym, jak lekko Mattia do tego podszedł - zerknął w karty, stwierdził że nic mu nie będzie i poszedł. A przecież chodziło o całą jego przyszłość!
Isidoro czuł się jednak źle ze swoją decyzją. Trochę się bał. Nigdy wcześniej nie zbaczał z kursu i sama perspektywa wydawała mu się straszna. Może straszniejsza nawet niż owa przepaść, w którą przeznaczenie próbowało go właśnie wepchnąć.
Wskazówki stojącego na gzymsie zegara powoli się przesuwały, Isidoro od czasu do czasu na nie zerkał. Czas płynął. Nieubłaganie zbliżała się pora, o której chłopak powinien wyjść z domu, jeśli nie chciał spóźnić się na zajęcia. Isidoro zerkał tam coraz częściej, coraz bardziej wiercił się na swoim krześle. Aż w końcu wstał. I pobiegł się ubrać.


Biegł przez całą drogę, torba dyndała mu na ramieniu. Isidoro nawet nie sprawdził, czy włożył do niej wszystko, czego potrzebował. Wrzucił tylko to, co miał na biurku, cudownie nieświadomy tego, że poprzedniego wieczora Mattia wyłożył mu wszystkie potrzebne rzeczy - puste zeszyty, potrzebne książki, rysik, cyrkiel i ekierkę. Młodzieniec wpadł do budynku Kolegium Astrologii, rozejrzał się po głównym holu, zamarł i przystanął.
Nie pamiętał, gdzie jest jego sala.
Los postawił przed nim trudne wyzwanie - Isidoro nie miał wszystkich zajęć z Mattią. Na wykłady z astrologii mieli chodzić razem, ale seminaria i ćwiczenia mieli osobno, w różnych grupach, zaś pech chciał, że semestr, zamiast zacząć się normalnie od wykładów, zaczął się od ćwiczeń. Jakby tego było mało, również i zajęcia fakultatywne mieli osobno - Mattia wybrał psychologię, o której nie chciał słyszeć Isidoro, Isidoro zaś wybrał matematykę, której perspektywa wywoływała na twarzy Mattii charakterystyczny grymas. I tak - przeznaczenie rozdzielało braci, stawiając przez to biednego Isidoro na przegranej pozycji.
Przez chwilę młody astrolog błądził wzrokiem wśród odbiegających z głównego holu korytarzy i schodów, zawiesił go nawet przez moment na portierze, jednak żadna sensowna myśl w związku z tym nie przyszła mu do głowy. Isidoro uciekł się więc do jedynego znanego sobie sposobu rozwiązywania problemów, czyli astrologii.
Wybebeszył torbę, wyciągnął swoje wahadełko. Oprawiony w srebro obsydian zakołysał się na cienkim łańcuszku, błysnął chłodnym odblaskiem, zawirował.
— Pokaż mi, gdzie jest sala w której zaraz mam ćwiczenia — wydukał Isidoro. — Proszę…
Obsydian, tak jak zawsze bezbłędnie pokazywał Isidoro drogę, tak teraz zaczął huśtać się leniwie, zakreślając nierówne elipsy. Ręka astrologa drżała, wpatrywał się usilnie w swój wierny kamień. Ten w końcu się zdecydował, Isidoro pognał korytarzem, prawie gubiąc po drodze buty.
Do sali dotarł w ostatniej chwili, prowadzący już zamykał drzwi.
— Jeszcze ja! — zawołał Isidoro, biegnąc na złamanie karku.
Drzwi pozostały otwarte, prowadzący uniósł siwą brew, zebrał w dłoni granatową szatę, starając się zejść studentowi z toru kolizyjnego. Dobrze zrobił. Isidoro potknął się na progu, poleciał, gruchnął o posadzkę i przejechał po niej mały kawałek.
— Czy pan się dobrze czuje? — spytał wykładowca, w jego głosie niepokój mieszał się z poirytowaniem.
Isidoro pozwolił sobie poleżeć krótki moment, następnie zaczął się gramolić.
— To trudne pytanie — odparł, gdy już w końcu wstał.
Czerwony, potargany, z przepoconym czołem i rozwianą grzywką, nie mógł sobie zapewnić lepszego pierwszego wrażenia. W sali - może z sześć osób, grupa była kameralna. Większość już komentowała, jednak Isidoro pozostał tego cudownie nieświadomy, zerkając tylko, gdzie jest jakaś wolna ławka na uboczu. Prowadzący zerknął na wahadełko w ręku młodszego astrologa, zmarszczył brwi.
— Nie będziemy używać wahadełek na pierwszych zajęciach.
— Nie mogłem znaleźć sali — wyjaśnił Isidoro.
Cisza brzmiała konsternacją.
— Nie mógł pan znaleźć sali i użył pan do tego wahadełka? — spytał mężczyzna z niedowierzaniem w głosie. — Dla pana to jest zabawka?
— Nie, oczywiście że…
— Proszę usiąść w końcu i nie robić z siebie pośmiewiska — przerwał mu ostrym głosem, machnął lekceważąco dłonią, odprawiając niczym krnąbrne dziecko. — Zajął pan wystarczająco dużo czasu.
Isidoro poczerwieniał, podreptał w kierunku upatrzonej ławki. Usiadł, zaczął wyciągać z torby swoje rzeczy. Szeleścił, hurgotał, nie mógł znaleźć cyrkla. Prowadzący uniósł brew znad listy obecności, chrząknął znacząco, jednak chrząknięcie to niewiele znaczyło dla Isidoro. Pogrążony w swoich sprawach, nie wyczuł nadciągającego zagrożenia.
— Pan Anworth?
— Tutaj — odezwał się jakiś młodzieniec.
— Pani Asquith?
— Tutaj.
— Pani Bennet?
— Jestem.
— Pani Burton?
— Obecna.
— Pan Crawford?
— Obecny.
— Pan D'Arienzo?
— To ja.
Prowadzący wbił wzrok w Isidoro, zmrużył oczy.
— To. Pan — powiedział, starannie dzieląc wyrazy.
Isidoro, jak zwykle nieświadomy niuansów życia w społeczeństwie, nie spodziewał się tego, by jego nazwisko było tu nie tylko znane, ale i miejscami niespecjalnie lubiane. Nie przyszło mu też do głowy, że ową antypatię może wyrazić prowadzący zajęcia i bez skrupułów użyć swej pozycji i autorytetu, by uprzykrzyć życie temu jednemu studentowi.
— Mogłem się spodziewać po pańskim jakże szykownym „wejściu", że ktoś z rodu tak szlachetnego i z tak bogatą tradycją nie zadowoli się przeciętnością przypisaną śmiertelnikom. Nic też dziwnego, że zamiast spytać może portiera, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek, musiał pan popisywać się przed wszystkimi swymi umiejętnościami z wahadełkiem.
Isidoro zamarł, nic nie odpowiedział. Nie potrafił, nie radził sobie, gdy ktoś był dla niego niemiły.
— Większość grupy pewnie mnie już zna, jednak nie wymagałbym tej wiedzy od szanownego pana D'Arienzo - cóż tam w końcu znaczy jakiś pośledni astrolog, prawda? Nazywam się Megadorus Pratensis i w tym semestrze nauczę państwa korzystania z podstawowych utensyliów astrologicznych. Pana D'Arienzo widać nie trzeba wiele uczyć, z wahadełkiem świetnie sobie radzi. W takim razie może spróbuje pan z chiromancją?
— Ale dlaczego?
Ktoś parsknął śmiechem.
— Taki zdolny i genialny astrolog, a nie wie, że nie odpowiada się pytaniem na pytanie - wielka szkoda. — Pratensis klasnął w dłonie, wskazał miejsce pod tablicą. — Zapraszam. Pokaże pan teraz reszcie grupy, jak dobrze czyta pan z ręki. Mojej. W końcu powinien pan już wszystko wiedzieć, czyż nie?
Isidoro nie miał siły mówić, że po to przecież przyszedł na zajęcia, by nauczyć się wszystkiego tego, czego nie umiał. A było tego całkiem sporo, młodzieniec świetnie zdawał sobie z tego sprawę, szkoda tylko, że prowadzący był odmiennego zdania. Mimo to młody astrolog dźwignął się ze swojej ławki, załadował jeszcze kolanem w blat od stołu i podreptał pod tablicę.
Chiromancja nie szła mu źle, ale nie przepadał za dotykaniem cudzych dłoni. Pratensis wsadził mu swoją pomarszczoną, lekko zapoconą i tłustą dłoń w ręce, pochylił się, chuchnął starczym oddechem.
— No i? Co pan widzi?
Isidoro wpatrzył się w linię życia, ogarnął wzrokiem linię serca, a następnie...
— Długo mamy jeszcze czekać?
— Nie, ja tylko…
— I co pan widzi?
— Hm, jeśli się spojrzy…
— Proszę nie gdybać!
Isidoro zacisnął usta.
— Ja nie gdybam, chodzi o to, że…
— Proszę się skupić!
— Próbuję!
Pratensis zmarszczył gniewnie brwi.
— Widzę, że wieści o geniuszu jaśnie pana hrabiego były dość mocno na wyrost, jeśli nie potrafi sobie pan poradzić z najprostszym czytaniem z dłoni — prychnął.
— Nie jestem głupi — wypalił Isidoro, głos mu się załamał. — Tylko zestresowany.
Pratensis wyrwał mu swą dłoń.
— Pana stan psychiczny mnie nie obchodzi. Jestem tu po to, by sprawdzić pana wiedzę, a tej - jak wszyscy właśnie byliśmy świadkami - pan nie posiada. Rozczarowujące. Cóż, proszę w takim razie być tak łaskawym i wrócić na swoje miejsce. I nie przeszkadzać mi dłużej w prowadzeniu zajęć. Nie jest pan tu sam.
Isidoro pokornie wrócił na swoje miejsce, nie odzywał się przez resztę zajęć. Nie otworzył zeszytu, nie znalazł rysika. Siedział ze wzrokiem wbitym w blat, odliczając w myślach czas do zakończenia ćwiczeń.


Okienko. Długie, bo ponad trzygodzinne, na pozór mogło wydać się stratą czasu. Jednak akurat w tym momencie Isidoro bardzo go potrzebował. Pierwsze zajęcia, a on już miał dość, już chciał wrócić do domu, do Castello Stellato, i już nigdy więcej nie wracać do Toirie. Kolegium zostawić na zawsze za plecami, podobnie jak i innych astrologów, na zawsze zaszyć się w obserwatorium i wychodzić z niego tylko po to, by obejrzeć sobie zorzę polarną.
To było jednak niemożliwe, Isidoro musiał stawić się na kolejnych wykładach i ćwiczeniach, i już na samą perspektywę bolał go brzuch. Jedynym, co mógł teraz zrobić, by choć trochę poprawić sobie nastrój, było posiedzenie w samotności.
Dobrym do tego miejscem mogła być według niego biblioteka - sam początek semestru oznaczał, że nikt jeszcze nie myślał nawet o tym, by usiąść do książek, toteż prócz bibliotekarza nie powinien kręcić się tam nikt. No dobrze, może paru zabłąkanych studentów. Ale tłumów na pewno by nie było.
Uchylił ciężkie drzwi, wszedł do pomieszczenia. Otuliła go łagodna cisza i ta specyficzna atmosfera skupienia i kontemplacji. Powietrze wypełniał charakterystyczny zapach starych książek, kurzu i pasty do drewna, w padających z okien promieniach słońca tańczyły drobinki pyłu. Isidoro zwolnił kroku, zniknął między półkami. Nie szukał niczego konkretnego, nie miał ochoty czytać książek. Po prostu szedł, pozwalając napięciu powoli się rozładowywać. Minął sekcję botaniki, minął też książki poświęcone zoologii. Dalej był krótki dział o faunie morskiej, a potem - fizyka ciała stałego. Ktoś stał między półkami, Isidoro wprawnie skręcił, pogrążył się w dziale nauk humanistycznych.
Literatury pięknej było po horyzont, Isidoro szybko zaginął wśród opasłych tomów. Przebiegał wzrokiem po tytułach, zerkał na nazwiska autorów, w zamyśleniu dotykał popękanej skóry grzbietów. Książek tutaj używano, wciąż zdejmowano je z półek, wertowano, odkładano na miejsce - albo i nie, wtedy bibliotekarz pewnie nacierał uszy nierozgarniętemu studentowi.
W końcu jednak Isidoro rozluźnił się i ochłonął na tyle, by sięgnąć po jeden z tomów. Nie patrzył, co wybiera, otworzył na losowej stronie, wsparł grzbiet o półkę. Jego wzrok padł na ilustrację. Przedstawiała znany mu obraz jednej z baśni i Isidoro uniósł brew dziwiąc się, że w poważnej, uniwersyteckiej bibliotece można znaleźć książki z bajkami. Luciano zawsze burczał, że on już dawno wyrósł z bajek i że te są dla dzieci. Isidoro nigdy nie mógł dojść z nim w tej materii do porozumienia, dla niego każda historia warta była wysłuchania - nie miało znaczenia, czy ktoś pisał ją z myślą o dzieciach czy dorosłych.
Astrolog westchnął, wziął książkę, zdjął z półki kilka następnych. Nie miał celu, nie był pewien, co chce robić. Przeszedł parę kroków, jego wzrok padł na długi stół i stojące wokół krzesła. Pod koniec semestru takie miejsce będzie pełne studentów, usiłujących w pocie czoła w jeden wieczór spisać całą pracę zaliczeniową, na której wykonanie dostali parę miesięcy. Albo będą powtarzali kolejne daty i fakty, starając się przemocą wcisnąć wiedzę w umysł, nie patrząc nawet, czy ma to wiele sensu - byle tylko utrzymała się do następnego egzaminu, byle dało się ją wylać na papier, gdy przyjdzie na to czas.
Isidoro usiadł, ułożył przed sobą książki. Otworzył pierwszą z brzegu, zaczął leniwie kartkować. Dotyk papieru, spokojny szelest stron. Cisza. Już prawie było dobrze.
I wtedy ktoś przyszedł.
Usiadł te dwa krzesła dalej, po przekątnej. Wziął trzy książki, zaszurał krzesłem, wsparł dłonie na łokciach. I westchnął.
Isidoro początkowo starał się nie zwracać uwagi na drugiego mężczyznę, ale jego milcząca, nieruchoma obecność burzyła mu jego uzdrawiającą samotność. Astrolog czuł, że znów wraca do punktu zero. Pozornie mogłoby się wydawać, że to nic wielkiego - ot, obcy człowiek, który też chciał poczytać książkę. Jednak Isidoro już dawno zauważył, że jest dziwny, inny, nienormalny, że irytują go rzeczy zwyczajne i codzienne. Tak jak ta chociażby.
Nie chciał jednak być niemiły dla mężczyzny i wstać zaraz, kiedy tamten usiadł. Toteż czekał jeszcze. Odwracał strony. Wzdychał.
— Lubisz baśnie Arnaaluka?
Isidoro drgnął, zacisnął usta. Jeszcze tego mu brakowało - bycia zaczepianym przez nieznajomego. Podniósł wzrok na mężczyznę, pierwszy raz się mu przyjrzał.
Ciemne, kasztanowe włosy zawijały się lekko na końcach, nos upstrzony był piegami, zaś na jego szczycie siedziały okrągłe okulary o szkłach grubych niczym denka od butelek. Młodzieniec, bo na mężczyznę jeszcze nie wyglądał, wpatrywał się właśnie w Isidoro swymi piwnymi oczami, powiększonymi do jakichś przedziwnych rozmiarów przez koszmarnie ciężkie szkła.
Astrolog myślał już właściwie tylko o tym, żeby uciec. Nie mógł tego jednak teraz zrobić - nie, kiedy nieznajomy się do niego odezwał.
— Tak — powiedział z wahaniem.
— Ja też — odparł nieznajomy i, ku zgrozie Isidoro, przysiadł się na krzesło obok, zabierając z sobą stosik książek. — W ogóle - nazywam się Florian.
— Isidoro.
Drugi młodzieniec się uśmiechnął, poprawił nieco stosik książek. W tym momencie astrolog dostrzegł charakterystyczne pieprzyki na wierzchu jego dłoni - układały się w gwiazdozbiór Wagi. I tak jak Isidoro potrafiły wybić z rytmu zupełnie proste i codzienne rzeczy, tak i coś zupełnie niezwiązanego i przypadkowego potrafiło z powrotem wrzucić go na dobre tory. Isidoro przez moment wodził wzrokiem za dłonią, rozmyślając nad tym, jak to jest mieć gwiazdozbiór wytatuowany przez Naturę na ciele.
Rozmowa nieco się urwała, Florian na moment uciekł gdzieś wzrokiem.
— Co studiujesz? — spytał nagle, przeniósł wzrok na książki Isidoro. — Em, może głupio spytałem. Pewnie literaturę, tak?
— Nie. Astrologię.
— Och.
Rozmowa znów się urwała. Żaden z młodzieńców nie był mistrzem konwersacji. Isidoro zastanawiał się, co w takiej sytuacji zrobiłby Mattia.
— A ty co studiujesz?
Albo mu się wydawało, albo Florian nieco się zmieszał, posmutniał.
— Medycynę.
— To chyba dobrze?
— Chyba tak.
I znów - cisza. Isidoro znów zaczął się zastanawiać, co w takiej sytuacji zrobiłby Mattia. Jego brat zawsze potrafił w takim momencie zadać ciekawe pytanie, które w cudowny sposób sprawiało, że konwersacja płynęła wartko i gładko, rozmówcy się nie nudzili i dobrze się bawili. Jednak Isidoro był pozbawiony tego specjalnego daru magii, jakim władał Mattia - na jedno jego słowo działy się rzeczy nieosiągalne dla młodszego z astrologów.
— Dlaczego? — wypalił Isidoro stwierdzając, że właśnie to pytanie powinno najlepiej pchnąć konwersację do przodu. W końcu kiedy on sam czegoś nie rozumiał lub po prostu chciał się więcej dowiedzieć, zwykłe „dlaczego?" było najlepszym wyborem.
Florian spojrzał na niego dziwnie, na moment chyba go zatkało.
— Ja, uh… — Bezwiednie dotknął książki. — Nie jestem pewien. To chyba nie jest moje powołanie.
— A co byś wolał robić?
— Pisać. — Florian się uśmiechnął, krótko i przelotnie. Zaraz jednak znów posmutniał. — Ale z tego nie da się utrzymać. Więc zostaje mi medycyna.
— To… ciężko.
Młodzieniec pokiwał głową. Znów zapadła cisza. Isidoro skończyły się pomysły. Gdzieś z tyłu głowy miał poczucie, niczym niezbyt przyjemne swędzenie, że powinien jeszcze coś powiedzieć, coś zasugerować albo o coś spytać. Jednak jego umysł nie potrafił z siebie wypluć żadnych więcej słów, Isidoro nie wiedział, gdzie dalej powinna prowadzić go ta najlepsza możliwa droga. Jego wzrok astrologa nie sięgał jeszcze aż tak daleko, zbyt wiele było przed nim wciąż ukryte. Moment - minął. Coś przepadło.
— To hm… — Florian uciekł spojrzeniem w kierunku książek. — Nie wiem, wracamy do czytania?
Isidoro pokiwał głową, znów otworzył swoją książkę. Dziwna sprawa, chociaż ledwie znany mu młodzieniec siedział teraz na wyciągnięcie ręki, a nie po drugiej stronie stołu, jego obecność w ogóle mu teraz nie przeszkadzała. Astrolog w zamyśleniu potarł kartki książki. Chciał, żeby los dał mu jeszcze szansę.


Isidoro stracił poczucie czasu w bibliotece i teraz musiał ponieść tego konsekwencje. Znów biegł, znów nie mógł znaleźć sali. Z tego, na ile udało mu się odzyskać dobry humor, nie zostało już praktycznie nic. Ciężka torba obijała mu się o biodro, ciążyła na ramieniu - Isidoro czuł, że następnego dnia od wrzynającego się paska będzie miał po prostu siniak. Gorzej być nie mogło.
I wtedy to się stało.
Isidoro wpadł w poślizg na zakręcie, zadrobił nogami w miejscu, a następnie z całym impetem - wpadł na kogoś. Astrolog gruchnął na ziemię, tym razem jednak tyłkiem. Pasek od torby pękł, z wnętrza wysypały się wszystkie rzeczy. Chaos książek, czystych kartek, ten nieszczęsny rysik, otwarte pudełko z cyrklem, ekierka na wolności. Wszystko - na podłodze.
Isidoro podniósł wzrok na swą ofiarę.
Siedziała po drugiej stronie tego bałaganu, złoty warkocz przelewał się jej przez ramię. Kilka pasm wymsknęło się na czoło, przysłoniło charakterystyczne, jadeitowe oczy. — No do kurwy nędzy! — warknęła, ściągając na siebie ganiące spojrzenie przechodzącego obok wykładowcy. Ten pokręcił głową ze zrezygnowaniem - zupełnie, jakby sam nigdy nie był młodym, gniewnym studenciakiem. — Przecież na tych korytarzach można życie stracić! Do czego to podobne…
Kobieta zaraz zajęła się zgarnianiem swoich rzeczy, które (naprawdę, to już była złośliwość losu, choć Isidoro ostrożnie szafował takimi pojęciami) również wysypały się na podłogę, przemieszały z zawartością torby astrologa. Młodzieniec nie miał czasu niczego zrobić, blada dłoń tylko błyskała, zbierając z podłogi rzeczy.
— Przepraszam — wydusił w końcu, też zbierając swoje rzeczy. — Nie chciałem…
Nieznajoma sprawnie wstała, odrzuciła złoty warkocz, odgarnęła z czoła włosy.
Cornix cornici numquam confodit ocellum — odpowiedziała płynnie. — Nie martw się, wypadki się zdarzają. Ale na przyszłość - patrz przed siebie.
Isidoro, pomny tego, jak Pratensis ostatnio zrugał go za używanie wahadełka do znajdowania sal wykładowych, postanowił pod wpływem impulsu zachować się jak zwykły człowiek. Nie zastanawiając się wiele, rzucił nieznajomej pytanie.
— Wiesz, gdzie jest matematyka?
Ta spojrzała na niego zaskoczona, na moment porzuciła zapinanie torby.
— Nie, żebym tu miała zajęcia i się dobrze orientowała… Ale chyba jak pójdziesz na drugie piętro, a potem w prawo, to powinno być gdzieś tam.
To powiedziawszy, ruszyła swoją drogą i już jej nie było. Isidoro skończył zbierać swoje rzeczy, dłoń trafiła na nieznaną sobie fakturę. Astrolog podniósł książkę, której wcześniej nie miał.
— Kodeks Karny?


Isidoro wbiegł na drugie piętro, stanął, przytrzymał się ściany, dysząc ciężko. Za dużo tego dnia biegał, to się miało chyba źle dla niego skończyć. Astrolog nie nawykł do aż tak ciężkiego wysiłku fizycznego i to na dodatek w stresie. Spróbował pójść w prawo, ale…
Prawa nie było.
Była goła ściana.
Korytarz zakręcał jedynie w lewo, numery sal, które dosięgał wzrokiem, nie odpowiadały nawet rzędem wielkości temu jednemu, którego poszukiwał. Co prawda miejsce miało tą charakterystyczną atmosferę nauk ścisłych, której nie dało się pomylić z żadną inną, ale matematyki tu nie było. A przynajmniej nie w takim stężeniu, jakiego Isidoro potrzebował. Było za to coś innego - jakiś charakterystyczny zapach unoszący się w powietrzu.
— Gdzie ja jestem… — jęknął mimowolnie.
— Katedra Alchemii.
Isidoro aż podskoczył, nie krzyknął tylko dlatego, że wciąż brakowało mu tchu. Odwrócił się.
Pod bokiem stała mu dziewczyna, jeszcze niższa niż on sam. O delikatnej, niemal dziecięcej aparycji, złotych włosach i okrągłych niebieskich oczach, których surowy i skupiony wyraz wcale nie dopełniał tej młodziutkiej twarzy. Dopełniał za to ciężkiego fartucha alchemicznego i rękawic, które tkwiły na jej dłoniach.
— Szukasz czegoś? — spytała. — Kogoś?
— Tak, ja…
— Pewnie profesora von Hohenheima? — Oczy dziewczyny rozbłysły nagle ekscytacją.
— Nie, ja…
— Dlaczego nie?
Isidoro zmieszał się - dlaczego pytano go tak oskarżycielskim tonem? Przecież nie zrobił nic złego - tym razem naprawdę!
— Ja tylko chciałem iść na matematykę… — wyjaśnił w końcu.
— No, co kto lubi, ja tam nie oceniam — mruknęła, westchnęła. — Ale wracając - to jesteś w totalnie nie tym miejscu, co potrzeba. — Dziewczyna zdjęła w końcu rękawiczki, przyjrzała się astrologowi krytycznym spojrzeniem. — Jak u ciebie z orientacją w terenie?
Isidoro chciał początkowo powiedzieć, że bardzo dobrze, że sobie radzi i znajduje wszystko bez problemu. Przez myśl przemknęły mu jednak wydarzenia tego dnia i zwątpił w swe umiejętności.
— Słabo.
— To cię zaprowadzę.
I ruszyła, tak po prostu. Zaś Isidoro - nie mając żadnej alternatywy - podążył za nią w głąb budynku.


Jak dotarł na matematykę i jakim cudem się nie spóźnił - tego nie wiedział. Kimkolwiek była nieznajoma alchemiczka, przeprowadziła go jakimiś przedziwnymi przejściami – co do części z nich to Isidoro nie był pewien, czy w ogóle można było do nich wchodzić. Wąskie korytarze, w których poprzek stały jakieś zakurzone sprzęty, parę razy przechodzili też przez pomieszczenia wyglądające jak laboratoria. Czy taki nie-alchemik jak Isidoro mógł w ogóle do nich wejść?
Nie mógł jednak zająć głowy tymi rozważaniami zbyt długo, bo oto stał już pod aulą, pożegnał wciąż bezimienną dziewczynę, a następnie wlał się wraz ze strumieniem studentów do sali. Zajął miejsce - jak zwykle trochę z boku, postawił zapobiegliwie torbę obok licząc na to, że może jednak nikt się do niego nie dosiądzie i da mu pobyć we względnej samotności. Bez bycia zaczepianym i rozkojarzanym zbędnymi rozmowami. Chciałby choć ten jeden wykład przebyć normalnie, zrobić jakieś notatki jak każdy zwyczajny student…
Isidoro nie wiedział, że nie do końca będzie mu to dane.
Godzina wybiła, studenci siedzieli już na swoich miejscach. Profesor chrząknął, zapadła względna cisza, a przynajmniej ucichł ten lekki szum wiercących się osób, studentów kartkujących swe notatki lub szepczących coś do sąsiada.
— Witam państwa, nazywam się Girolamo Cardano. Tyle słowem wstępu, teraz będzie matematyka.
I była matematyka.
Isidoro musiał przyznać, że profesor doskonale tłumaczył. Niestety jednak jego charakter pisma na tablicy był po prostu koszmarny - astrolog wypatrywał sobie oczy, usiłując odróżnić pokraczne kulfony, które profesor smarował tam z zapałem godnym lepszej sprawy. Astrolog co i rusz usiłował zacząć coś pisać, to przytykał rysik do papieru, to znów go odrywał. Nie, to nie miało sensu.
Wtem drzwi do auli się uchyliły, do środka wślizgnęła się jakaś postać. Isidoro zerknął na nią tylko kątem oka, myśląc, że to jakaś spóźniona studentka. Ta jednak, zamiast równie niepostrzeżenie udać się między rzędy siedzeń, najzwyczajniej w świecie podeszła do tablicy.
I ją starła.
Rysik wypadł z dłoni Isidoro, na chwilę przestał słuchać profesora. Starszy mężczyzna w najmniejszym stopniu nie przejął się działaniem nieznajomej dziewczyny, dalej opowiadał coś o zbiorach, nie patrząc nawet w kierunku tablicy. Dziewczyna zaś, jakby nigdy nic, wzięła kawałek kredy i zaczęła pisać.
To, co profesor nagryzmolił, pojawiło się ponownie na tablicy, ale tym razem w formie idealnie nakreślonych liter i symboli, jakie można było znaleźć tylko w książkach. Isidoro przez chwilę siedział jak zaklęty, wodząc wzrokiem za kredą, co jakiś czas przenosząc go na ten charakterystyczny, gruby warkocz ciemnych włosów, kołyszący się miarowo w takt stukającej o tablicę kredy.
— Więc tak jak państwu mówiłem… — Profesor odwrócił się do tablicy. — O, Ada. Jesteś! Dobrze, dobrze… — Mężczyzna znów odwrócił się do słuchaczy. — Oto Ada O'Brienn, będzie mi pomagać w trakcie wykładu. To tyle z przedstawienia, a teraz - wrócimy do matematyki.
I profesor wrócił do matematyki. Isidoro zaś płynnie dzielił uwagę między słowa profesora i pojawiające się na tablicy kształtne równania. Teraz w końcu poczuł, że jego dusza odpoczywa - po wszystkich tych perypetiach, po zbyt częstym szukaniu sali, po spotykaniu nowych osób. Teraz był tylko on i równania. Czuł się całkiem dobrze.
Dopóki nie dopadła go myśl, jaką wróżbę wypowiedziały mu tego ranka karty tarota.
Uczucie rozluźnienia momentalnie prysło, Isidoro przestał skupiać się na czymkolwiek i w panice zaczął myśleć, gdzie tego dnia zawalił. I nie były to wesołe myśli. Nim jednak na dobre się w nich pogrążył, wykład się skończył, profesor zamknął swój notatnik, Ada zaczęła ścierać tablicę.
Chcąc nie chcąc, Isidoro wstał, zaczął się pakować. Układał w torbie rzeczy, mimowolnie do jego uszu wpadły słowa.
— Spóźniłaś się. Co cię zatrzymało? — Cardano wsparł się dłonią o katedrę, spoglądając na ścierającą ostatnie smugi kredy Adę.
— Szachy. Tak, jak zawsze.
Isidoro podniósł wzrok na dziewczynę. Gdy powiedziała słowo „szachy", jej ciemne oczy rozbłysły podekscytowaniem. Starszy profesor parsknął tylko śmiechem, gdzieś zniknęła jego powaga i surowość.
— Po co ja w ogóle pytałem. Jak tam postępy z kołem szachowym?
— Mamy trochę mało kandydatów. Odkąd koło szachowe zaczęło być faktycznie kołem szachowym, a nie… — Urwała, spojrzała znacząco. — Ale myślę, że to się zmieni, może być profesor spokojny.
— Nie mam co do tego wątpliwości. Za moich studenckich czasów koło akurat dobrze działało, ale fakt faktem - zawsze miało swoje wzloty i upadki. Szachy są ponadczasowe — powiedział z absolutną pewnością w głosie. — Także czekam na ten wzlot.
Isidoro poczuł, że koło szachowe byłoby dobrym pomysłem. Sam bardzo lubił grę, często grał z mamą, jednak odkąd się wyprowadził nie było to możliwe. Mattia zaś nie miał serca do planszy, nie miał głowy do taktyk i przez to - nie stanowił dla Isidoro żadnego wyzwania. Astrolog przestąpił z nogi na nogę, zbierając w sobie odwagę, by podejść i zagadać. Wydawać by się mogło, że to była prosta sprawa, tak po prostu podejść, zacząć coś mówić. Nie dla Isidoro. Młodzieniec zarzucił torbę na ramię, zacisnął dłonie na pasku, rozluźnił. Znów przestąpił z nogi na nogę. I gdy już miał podejść…
— Spakował się pan już? Muszę zamknąć salę — rzucił do niego Cardano, zabierając klucz z katedry.
— Tak, oczywiście.
Moment - minął. Coś przepadło. Astrolog wyszedł, poprawił torbę na ramieniu. Czuł, że znów nie dał rady pójść tą najlepszą możliwą drogą. Nie było najgorzej, ale dobrze też nie było. Westchnął. Chciał, żeby los dał mu jeszcze szansę.


Karty mówiły, że nie mógł wrócić do mieszkania przed zmrokiem. Isidoro nie był w stanie jednak stwierdzić, co jeszcze miał tego dnia zrobić - z jego perspektywy nawet nie było już co ratować. Wszystko poszło nie tak, jak powinno.
Smutny i zrezygnowany, skierował swoje kroki ku oranżerii - widział ten budynek z okna biblioteki, chciał już wcześniej tam iść, ale dzień nie dał mu tej możliwości. Teraz jednak miał tą godzinę z okładem, mógłby chociaż popatrzeć sobie na jakieś egzotyczne kwiatki - z nadzieją, że tym razem zazna chwili spokoju.
Isidoro spacerował alejkami, przystając co jakiś czas przy co bardziej fikuśnej roślinie, nieuważnym wzrokiem przebiegał po drewnianych plakietkach. Botanika nie znajdowała się nigdzie na liście jego zainteresowań, ale lubił rośliny, wypoczywał wśród zieleni. Drobny żwir chrzęścił mu pod stopami, ciepłe powietrze pachniało cytrusowym aromatem. Astrolog przystanął na chwilę, wpatrzył się w drobne, różowe kwiatki.
— Ej, ty tam — Głos rozbrzmiał za jego plecami.
Isidoro podskoczył, znów wyrwany ze swych rozmyślań, ze swej ciszy i samotności. Odwrócił się - wśród zieleni stał jakiś młodzieniec. Na ulicy wyróżniałby się zwiewnym, egzotycznym ubiorem utrzymanym w jasnych, pastelowych barwach, jednak pośród ciepłolubnych roślin wyglądał zupełnie naturalnie. Skórę miał ciemniejszą, niż Isidoro kiedykolwiek widział poza kartami książek, a długie włosy ozdobił złotymi pierścieniami.
— No podejdź w końcu — nieznajomy władczo skinął na niego ręką.
Isidoro uniósł brew, nie był pewien, co się działo. Jednak podszedł, patrzył z wyczekiwaniem na młodzieńca.
— Opowiedz mi o tej roślinie.
Astrolog zamrugał, przeniósł wzrok na kwiaty.
— To jakiś kwiatek. Ładny, podoba mi się. — Przeczytał tabliczkę. — Strelitzia Reginae.
— Kpisz sobie.
— Tobie się nie podoba?
— Co z ciebie za ogrodnik, skoro nie wiesz nic o roślinach?
— Nie jestem ogrodnikiem.
Młodzieniec zmierzył go bardzo krytycznym spojrzeniem, przejechał nim od czubka głowy Isidoro, do samych jego butów i z powrotem.
— Po tych biednych ubraniach nigdy bym nie zgadł, że możesz być kimś innym, niż służącym — prychnął.
Isidoro zerknął z niepokojem na swoje spodnie, szukając tam brunatnych plam po ziemi, jednak żadnych nie znalazł.
— Mój ojciec lepiej ubiera swoich ogrodników — dodał jeszcze. — Jest na tyle bogaty, że go stać.
— Kim właściwie jest twój ojciec? — rzucił Isidoro, starając się znów zadać jakieś pytanie, by podtrzymać konwersację, chociaż sam najchętniej po prostu odwróciłby się i odszedł. To jednak byłoby chyba raczej nieuprzejme.
— Mój ojciec niedługo będzie Sayidem Wieży Wiatru. O magii wiatru wie wszystko, nikt nie może się mu równać, potrafi rzucać najpotężniejsze zaklęcia…
Niestety ranga Sayida Wieży Wiatru nic nie mówiła Isidoro, młodzieniec zdawał się jednak pękać z dumy z tego powodu. Astrolog przypomniał sobie wtedy to, co Mattia mu kiedyś mówił - że ludzie generalnie lubią mówić o sobie. Toteż zamiast dopytać się o to, kim konkretnie jest Sayid, Isidoro postanowił przekierować tory konwersacji z nieznajomym na niego samego.
— A ty? — spytał widząc, że chyba dobrze mu idzie z tymi pytaniami.
— Co „ja"?
— Co ty potrafisz?
I tak, jak dobrze mu szło, tak nagle - przestało. Młodzieniec zacisnął usta i pięści.
— Jesteś niewychowanym grubianinem! Oczywiście że… potrafię wiele rzeczy — prychnął, uciekł wzrokiem. — Nie chce mi się dłużej prowadzić tej konwersacji. Idź sobie, psujesz mi humor.
To mówiąc, odprawił Isidoro gestem, tak samo, jak i gestem go przywołał. Astrolog nie miał pojęcia, co tym razem źle zrobił, ale nie miał też już siły by to roztrząsać. Pogodził się z losem, ciesząc się tylko tym, że przynajmniej nikt nie zmuszał go już do rozmowy.


Wieczór się zbliżał, słońce schowało się za linią budynków. Mattia z niepokojem chodził po pokoju, czekając na Isidoro. Był przekonany, że po powrocie do ich mieszkania zastanie swojego brata siedzącego wciąż na krześle, w koszuli nocnej i szlafroku, kompletnie nieporuszonego i najeżonego. Tak jednak się nie stało - Mattia zerknął do pokoju Isidoro, dostrzegł pirzgniętą na dywan koszulę i brak dziennego stroju, ucieszył go też brak torby i potrzebnych tego dnia rzeczy, które Isidoro niechybnie ze sobą zabrał.
— Czyli jednak poszedł na zajęcia — mruknął pod nosem. — To czemu jeszcze nie wrócił?
Skończył już przecież matematykę, według zegarka powinien być już w mieszkaniu. Isidoro nie był człowiekiem, który od razu pierwszego dnia znalazłby sobie grupę znajomych i tak po prostu poszedł się z nimi poszwendać. Jeśli cokolwiek go zatrzymywało, musiały być to jakieś kłopoty, które oczywiście sam ściągnął na własną głowę.
Mattia siedział chwilę na krześle, bębnił palcami po blacie. A potem wstał i już szedł w kierunku drzwi z mocnym postanowieniem, by zacząć szukać Isidoro, kiedy zamek szczęknął, drzwi się otworzyły i pojawił się w nich nie kto inny, jak sam Isidoro.
— W końcu jesteś! — Mattia odetchnął z ulgą.
Isidoro nie odezwał się. Rzucił torbę, nogą zamknął za sobą drzwi, następnie ściągnął buty, rzucił płaszcz, przeszedł parę kroków i położył się tam, gdzie stał. Na środku ich salonu.
— Mattia, to jest koniec.
Starszy z braci westchnął długo i głęboko, przetarł dłonią twarz. Musiał być silny, ale Isidoro naprawdę intensywnie testował jego wytrzymałość. Mimo to Mattia zebrał się w sobie, usiadł obok brata, popatrzył na niego.
— Opowiedz mi, co tam się działo.
— Wszystko źle zrobiłem — powiedział krótko Isidoro, nadal leżąc na dywanie jak rozgwiazda.
— Zadania na ćwiczeniach?
— To też.
Zapadła cisza, Mattia westchnął. Znowu.
— To w związku z tarotem?
— Tak.
I cisza. Tym razem to nie Mattia ją przerwał.
— Miałem dzisiaj spotkać dwie osoby, które okażą się dla mnie bardzo ważne. I nie dość, że nie wiem, które to były, to jeszcze czuję, że źle zrobiłem. Nie podjąłem takich wyborów, jak powinienem, nie porozmawiałem tak, jak miałem i coś przepadło. Nie wiem, co. Ale to jest źle, Mattia, ja nie wiem, co mam teraz zrobić.
Starszy z astrologów nigdy nie czuł się jakoś bardzo pewnie w kwestii wróżb, przeznaczenia i - cóż - wszystkiego tego, z czego powinien być specjalistą. Toteż gdy Isidoro zadawał mu tego typu pytania, gdy to ten zdolniejszy z braci wątpił w podjęte przez siebie decyzje i bieg wypadków, sprawa robiła się problematyczna. Mattia postanowił więc taktycznie odwrócić całą sprawę.
— Naprawdę ci się wydaje, że powiedzenie paru niezbyt trafnych słów jest w stanie kompletnie złamać twoje przeznaczenie? — spytał z powątpiewaniem. — Sprawić, że ścieżka trochę skręci - owszem. Ale to nie jest tak, że nigdy więcej się nie spotkacie. Widziałem te karty - tam nic nie było o tym, że jeśli nie będzie optymalnie, to definitywny koniec.
Mattia tak naprawdę tego nie wiedział - z kart wyczytał, że wróżba była raczej dobra i nic więcej. Ale miał wrażenie, że gdyby tarot przewidywał jeszcze karę za niepodjęcie wszystkich najlepszych wyborów, Isidoro nie opierałby się przed pójściem na zajęcia. Pewnie panikowałby o wiele bardziej, niż w tym przypadku, ale jednak by poszedł - prosząc oczywiście Mattię o pomoc, by towarzyszył mu na każdym etapie jego drogi. I tak, jak Mattia słabo radził sobie z tarotem, tak całkiem nieźle poszło mu tym razem z dedukcją, bo jego argument zdawał się trafiać do Isidoro.
— Myślisz, że jest jeszcze jakaś szansa?
— Oczywiście. Jeśli macie się jeszcze spotkać, to na pewno się spotkacie. I wtedy będziesz wiedział, o które osoby chodzi i dlaczego. Porozmawiacie więcej, może i ja ich poznam, coś pomogę — urwał, popatrzył na brata. — Isi, jadłeś dzisiaj coś?
Głośne burczenie wydobyło się z brzucha astrologa, Mattia parsknął śmiechem, wstał. Wyciągnął dłoń do Isidoro.
— Chodź. Zjesz, to ci się humor poprawi, może nowe pomysły przyjdą do głowy. A na razie - powinieneś odpocząć i zregenerować siły. Jutro też jest dzień.
Isidoro leżał jeszcze moment, ale w końcu wyciągnął dłoń do brata. Podciągnął się i wstał.
— Jutro też jest dzień — powtórzył. Skoro Mattia tak mówił, to nie mogło być źle.
I uśmiechnął się.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz