sobota, 30 października 2021

Od Jamesa — Jedna była tylko Bajarka

— Zarżnęli się w końcu wszyscy w tańcu, mówię ci, to dopiero była impreza, a że zapomnieli noży naostrzyć, to wszyscy poszli w tango z tępymi, ha! — James pokiwał głową z absolutnym zrozumieniem, który jednoznacznie wyrażał, że nic nie byłoby w stanie już go zdziwić, zwłaszcza w kwestii historii prosto z Rosevii.
I w gruncie rzeczy nic już chyba nie mogło, przynajmniej nie po małym popisie Cali, która mimo ładnych, porządnych, drewnianych drzwi i tak zdecydowała się wdrapać do gabinetu historyków przez rynnę, biegnącą obok okna. Postrącała po drodze kilka kwiatków z parapetów, za które Marta na pewno złoi jej dupę. Naklęła się tak, że James miał ochotę mydłem wyczyścić jej język. Rozdarła własną koszulę o wystający z futryny okna gwóźdź, pozbawiając siebie jakiegokolwiek moralnego wizerunku. Nie, żeby wcześniej starała się go utrzymać, ale tak rozchylone poła koszuli zbyt wyraźne wskazywały na kształty jej właścicielki. Przyprawiło to mężczyznę o nadchodzący ból głowy, który mogła wynagrodzić tylko dostateczna partia słodyczy.
Kobieta przyniosła za to na osłodę dary najwyższej jakości, bardzo, bardzo dobrą herbatę, którą zarzekała się, że wcale nie zwinęła Serafinowi, a tylko pożyczyła. A w ogóle to mógłby James przestać marudzić, jak mu tak dzielnie załatwia dobra przewyższające możliwości klasy średniej.
— Widziałam twoją ostatnią rozpiskę wypłat, nie musisz dziękować — zakomunikowała radośnie, rozkładając majdan na stoliku pełnym papierów, otwartych ksiąg przy ciężkim, głuchym westchnieniu archiwisty. — Dla ciebie herbatka, dla mnie rum i wódka, każdy ma to, co mu potrzeba do szczęścia, a w ogóle to byś tu najnormalniej w świecie wywietrzył, bo cuchniecie kurzem.
— My? — spytał się z rezygnacją, ściągając z zapełniającego się butelkami, szklankami, czy to było pudełko z pokrojonymi w plastry cytrusami?, próbując uratować swoje ukochane papierzyska przed zmoczeniem.
— Wy — odparła dźwięcznie, z wyraźnie słyszalnym w głosie rozbawieniem — ty i Tezeusz, profesorku. — Niby wszyscy na niego lecicie, jakby tylko zdjął fraczek, to lizalibyście mu brzuch nawet bez soczku z agawy. — Spojrzał na nią z oburzonym zgorszeniem, otwierając już usta, żeby się jakoś odezwać i odseparować od tak okropnych wyobrażeń, ale nie zdążył. — Nawet nie próbuj zaprzeczać, przysięgam, na tej imprezce…
— Paradzie Bogów — poprawił ją odruchowo, wkładając stertę papierów w odpowiednie szufladki. Tam archiwa do przejrzenia, tu notatki przygotowane do kolejnych lekcji z Isidoro.
— Na tej imprezce — powtórzyła z uporem — rżnęli się na polance…
— Tańczyli bardzo dojrzale i formalnie…
— Jak już mówiłam, rżnęli się na polance z tą fajną blondi z jeszcze ładniejszymi kundlami...
— To nowofundlandy! — zauważył ostro, bo dogryzanie współpracownikowi, który ostatnio zbytnio panoszył się mu w archiwum to jedno. A takie dogryzanie pieskom, to już drugie, tu należało jasno i konkretnie zareagować!
— Z jeszcze ładniejszymi nowokundlami i nawet się nie przelizali! — zakończyła naburmuszona.
Parsknął śmiechem na widok miny kobiety, gdy ciemne usta maźnięte fioletową pomadką wygięły się w podkówkę, a nos zmarszczył się, nadając twarzy Calithy bardziej surowy wygląd niż zazwyczaj. Do zwykle radosnej, rozbawionej lub otwarcie drwiącej z reszty świata kobiety w żaden sposób to nie pasowało, co tylko potęgowało komediowy efekt jej marudzenia.
— Rozumiem, że czekałaś na spektakl? — zapytał dla podtrzymania rozmowy, kręcąc głową. Gdzie zapodział się jego cudowny czajniczek? Ach, tam!
— Oczywiście, czekałam gorąco w pierwszym rzędzie. — Rozpromieniła się powrotne, wyciągając przed siebie dłoń, żeby obejrzeć stan ładnie pomalowanych, aczkolwiek pogryzionych i połamanych, paznokci. — W pewnym momencie chciałam zacząć im krzyczeć “Gorzko, gorzko!”, ale potem sobie przypomniałam, że nawet na stołach nie tańczyliście. I alkoholu nikt ode mnie wziąć nie chciał! I we no się pośpiesz z tą herbatką, bo mi alkohol wietrzeje.
Dla podtrzymania siły swoich argumentów wyciągnęła zza wnętrza koszuli kieliszek, na co mężczyzna zaraz zaczął z wielkim zainteresowaniem nalewać wody do zaczarowanego czajnika. Odwrócił się plecami, dla dania jej jakiejkolwiek prywatności, żeby otrzymać w zamian jedynie ciche prychnięcie. Nic jednak mu nie zarzuciła, bo już przy ich ostatniej rozmowie poszło dostatecznie dużo wulgaryzmów, żeby zaczerwieniony zarówno formą rozmowy, jej tempem, jak i samymi tematami, wyrzucił Calithę bezpardonowo za drzwi. Nalała sobie za to wódki, prosto do tafli szkła, czekając, aż woda zagotuje się na tyle, żeby mężczyzna mógł w spokoju zaparzyć sobie herbatę.
Rozsiedli się później wspólnie w części niby salonowej, z dwoma wygodnymi, aczkolwiek zmarnowanymi już życiowo, fotelami w brzydkie, pasiaste wzory i z pojedynczym stolikiem. Powierzchnię mebla zdobiły przyniesione przez Calę flaszki, szklanki, kieliszki (Cala, ja naprawdę mógłbym po prostu po nie zejść do kuchni!), pudełko z cytrusami, którymi zagryzała kolejne łyknięcia palących trunków gardło i samotna filiżanka pysznej, parującej herbaty. Odstawionej mimo wszystko na bok, bo albowiem zaczynały się dziać rzeczy o wiele ciekawsze, których tęgi, trzeźwy umysł żadnego naukowca nie byłby w stanie pojąć.
— Bo widzisz, w piciu istnieją tylko dwie zasady — poinstruowała go na początek, gdy wpatrywał się z prawdziwą nienawiścią w ładne, kolorowe szkło. — Gdy jest polane, to trzeba wypić, bo wódka się cieplejsza robi, no i alkohol paruje, więc do dna!
Spojrzał na kobietę z nieufnością, ale już wcześniej sobie obiecali, a przynajmniej Calitha wymusiła na Jamesie solenne zobowiązanie na piśmie, że tym razem, chociaż potowarzyszy jej do jednej piątej standardowej dawki alkoholu spożytkowanej zazwyczaj przez kobietę w trakcie ich spotkań. Normalnie żyć, nie umierać. Ostatecznie sięgnął drżącą ręką po kieliszek, wmuszając w siebie palącą gardło, gorzką substancję. W ogólnym rozrachunku nie było tak źle, w praktyce zakrztusił się najpierw uczuciem smaku czegoś cięższego od wina, żeby zaraz zatrząść się od paskudnego ciepła, jakie rozeszło się mu po gardle.
— A druga zasada? — spytał, ignorując chęć wytarcia ust rękawem marynarki.
— Jak jest puste, to należy polać, żeby kieliszek schłodzić! — oświadczyła z szerokim uśmiechem, który mógłby wypalić Jamesowi oczy, gdyby nie wiedział, że jeszcze kilka dni temu kobietę okropnie bolały zęby i ta fałszywa biel jest wyłącznie na pokaz. Do tej pory nie odkrył, skąd brała się ten nieskazitelny odcień uzębienia, doskonale wiedząc, że nad zgryzem kobiety zgrzytał do teraz miejscowy kowal. Dosłownie, magia. Zdradziecka, fałszywa, wredna, uparta, niemoralna, ubierająca się w niegustowne spodnie...
— Pij — poleciła mu hardo, więc stuknęli się kieliszkami i wypił. Zawsze był podatny na polecenia, na komunikaty z zewnątrz, przygotowane przez kogoś instrukcje. Bojący się samodzielnie włożyć czy wyłożyć ręce z burdelu, który sam sobie w dużej mierze gotował.
— Czy teraz możemy przejść do właściwego tematu? — spytał z lekką chrypką, żeby westchnąć z ulgą, jak tylko zauważył energiczne skinięcie głowy kobiety. — To co z twoimi formularzami?
— Zapamiętaj wszystko, psorku, bo będziesz je musiał za mnie wypełnić. Ja się na żadnym gównie nie podpiszę, bo później jeszcze się komuś stąd zachce pożyczki na mnie zaciągać na lewo. I co ja wtedy, biedna białogłowa, zrobię bez żadnego konia na białym rycerzu?
— Rycerza na białym koniu — poprawił ją odruchowo. — I nasze zaangażowanie w ochronę danych osobowych jest niezrównane nawet goblińskim bankierom, powinnaś być tego świadoma. A zresztą mamy kilku rycerzy, taki pan Antares na przykład…
— Gzi się i ślini do rudej — wtrąciła, puszczając oczko — i przydałaby mu się w tym pomoc. Wyobraź sobie, ile mógłby się nauczyć z takiego małego trójką…
— Proszę cię, nawet nie kończ tego zdania!
— Jak zwykle pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy — mruknęła pod nosem. — To, że ty nie zaliczasz, jeszcze nie znaczy, że reszta też nie może. Ale dobrze, dobrze — ugięła się pod jego ciężkim spojrzeniem — przestanę, niech ci będzie.
— Imię? — spytał się dla formalności.
— Cala.
— Oboje wiemy, że w ten sposób te formularze nigdy nie zostaną całkowicie wypełnione. — Uniósł brew. Lewą. Delikatnie, na tyle, żeby było zauważalnie, ale nie żeby na jego twarzy zawitały jakiekolwiek zmarszczki.
— Calitha — poprawiła się ostatecznie, choć potrzebowała do tego jeszcze jednego kieliszka. Wypiła go jednak samotnie, bacznie obserwowana przez Jamesa, który skusił się jednak na herbatę. Dobra była.
— Nazwisko?
— Nie posiadam. — Nie można posiadać nazwiska, bo to nie jest rzecz na własność, ale powstrzymał się od uwag. Już dawno zauważył, że nadwyrężanie cienkiej linii cierpliwości Cali wiązało się z całkowitym ograniczeniem jej swobody. Zamykała się przy tym w sobie, w sposób bury i ponury, który całkowicie nie przystoił komuś jej urodzie.
— Wiek?
— Dwadzieścia. — Spojrzał na nią ponownie, tym razem z większym zmęczeniem, które ostatecznie musiało przemówić do zimnego, zatopionego w kruszcu serca Calithy. — Niech ci będzie, trzydzieści, ale jak ktokolwiek cię zapyta, to ja dopiero obchodziłam dwadzieścia pięć!
— Stan cywilny?
— Mężatka. Nie, czekaj. To chyba pod rozwódkę podchodzi?
I tak się toczyła rozmowa za rozmową, pytanie za pytaniem, gdy wypełniał potrzebne informacje. Gildia nie potrzebowała wiedzieć wszystkiego, ale wystarczająco, żeby mieć świadomość, kogo trzymała w swoich szeregach. Można było się zrażać takim procederem, ale nikt nie chciał mieć nagle wywołanej wojny bez ostrzeżenia, gdyby jakaś włóczęga okazała się międzynarodowym przestępcą. Co prawda kilku takich w gildii już było, ale przecież całość problemu rozchodziła się o samą świadomość faktów. Jak o czymś wiedziano, można to było wyciszyć. Kontrolować. Renegocjować. Z wiedzą szła potęga i wspólnie trzymały na cienkim, prawie przezroczystym sznurku poczucie odpowiedzialności, które lazło naprzemiennie z krainy „Ignorujemy wszystko i odkładamy na jutro” do „Trzeba się tym majdanem zająć”.
Wypełnili formularze prawie do końca. Znaczy, James zapamiętał wszystkie informacje, które były do nich potrzebne, decydując się część z nich osobiście przekazać Cervanowi, zamiast spisywać je na papier. Nie było po co kusić losu, gdy siedział w parze z kobietą, która aktualnie złorzeczyła na politeistyczne religie, a przy tym była poszukiwana za kradzieże, oszustwa i podobno jedno morderstwo.
Przełknął ślinę. Wypili kolejny raz, drugi i trzeci, a rozmowa spadła w dużej mierze na rozgadanie samej Calithy, która na tym etapie trzeźwości paplała wszystko, co przyniosły jej myśli na język.
— I wy wierzycie w te swoje małżeństwa, w tych swoich zasranych bogów, jakbyście zapomnieli, że stoicie na stosie kłamstewek — kontynuowała swoje pijackie trajkotanie, skacząc z tematu na temat jak pszczoła z kwiatka na kwiatek.
— W coś trzeba wierzyć — zauważył z lekkim rozczuleniem, bo choć z dyskusjami filozoficzno-teologicznymi było mu nie po drodze i zbytnio niczego nie praktykował z zapałem, tak lubił myśleć, że jest jakiś porządek na tym świecie. A żeby ciągi były faktycznie uporządkowane, muszą do czegoś dąży. Ktoś nad tym całym bajzlem wobec tego panować musi, gdzie zwykli śmiertelnicy nie daliby rady, tam musiałaby wchodzić ochronka jakiejś boskiej, wspaniałej jegomości, niespójnej z ludzkimi niedoskonałościami.
— Chyba nie wiesz, o czym mówisz — roześmiała się, ale brzmiało to smętnie. Smutno. Bezdusznie.
Już chwilę temu zauważył, że nastrój kobiety gwałtownie pogarszał się wraz z każdym zadanym pytaniem, a i ona sama częściej niż rzadziej zaglądała do dna kieliszka. James nie próbował nawet za Calą nadążyć, doskonale wiedząc, że zdążyłoby mu serce zejść do końca, niż by dał radę pić z młodszą, mniejszą i drobniejszą od niego kobietą jak równy z równym.
Alkoholizm, szeptał mu głos w głowie. Absolutnie dobra przemiana materii, szeptał drugi, gdy obserwował, jak wyciągała zza pazuchy i samodzielnie łasowała całą szynkę. A później połówkę kurczaka. Kilka nieoporządzonych w ogniu czy wrzątku jeszcze kiełbas. Zagryzała to, jak mówiła sama, że dla lepszego smaku, cytrynami, pomarańczami, limonkami, a następnie popijała kolejnymi kieliszkami. Pośmiali się, bo gdzie ona to mieści, zanim jej myśli dalej odpełzły w ciemniejsze rejony.
W końcu po chwili ciszy wydała z siebie głuche westchnienie.
Rozmowa dalej szła uparcie torem nędzy i rozpaczy, jak zwykle, gdy w grę weszło swoje zmęczonych już życiem ludzi, zbyt dużo procentów wraz z ogromnym niedospaniem z całego tygodnia.
— Dzieciaki są cholernie niewygodne — powiedziała w końcu i nawet nie był w stanie powiedzieć, jakim cudem temat zszedł im akurat w tak osobiste rejony.
— Co kto woli. — Wzruszył ramionami, bo nie należał samemu do osób, które lubią wchodzić w dyskusje z własnymi opiniami uwarunkowanymi przede wszystko sentymentem. Zaburzał osąd, wprowadzał zamęt w myślach i szkoda było go nadużywać.
— Nie o twoich mówię. O moich. Wiesz, że ich tam, kurwa, było sto dwadzieścia troje? — spytała z niesmakiem, wpatrując się w trzymaną w dłoniach szklankę.
I później historia zaczęła ciągnąć się dalej. O haremie złożonym z osób, których w dużej mierze być tam nie powinno. O dzieciach, których imion nie dało się zapamiętać. O tykającym czasie, który uciekał nieubłaganie, gdy zbliżał się dzień końca. Bo, jak wyszło z ciągniętej przez kobietę opowieści, licznik nad jej głową gwałtownie sięgnąć miał niedługo punktu kulminacyjnego. Więc zwiała, bo kto by nie zwiał, aż się za nią paliło, taki burdel po sobie pozostawiła.
— I tylko jednej rzeczy żałuję, ci powiem, że go tam zostawiłam — wymamrotała koło drugiej w nocy, rozsiadła na fotelu i opatulona podebranym Jamesowi swetrem, który jeszcze niedawno wisiał na pobliskim krześle.
Bo z tych wszystkich dzieci, to tylko jedno było prawdziwie ważne. Zawsze chłopiec, zawsze pojawiający się i znikający, jakby go nigdy nie było i zawsze typowany z boku. Izolowany, obserwowany, sprawdzany, czy to na pewno on. Twierdzili, że zawsze wygląda tak samo. Że z całej gromadki bachorków tylko on jeden nosi się jak prawdziwy król. Zbawca. Następca. Miała go rozpoznać jako ktoś, kto takie rzeczy powinien po prostu wiedzieć. Dzięki wskazówkom szeptanym głosem zaklętej, Fałszywej Korony, gdy z prawdziwą odrazą obserwowała męki niedorostka.
— Można się bawić jedzeniem, ale to było jak kot, który na pełnym żołądku szturcha pazurami myszkę — wytknęła w końcu, po dłuższej przerwie w mówieniu. — Kiedyś będzie ich Królem, a dzisiaj byłby z niego co najwyżej żebrak z obitymi żebrami.
O tym, co widziała, więcej już nie powiedziało, chociaż widać było, że zgrzyta przy tym zębami, klnąc na wszystkich znanych jej bogów po kolei. Przeszli przez wiele tematów, o których początkowo nie sądzili, że będą w ogóle rozmawiać. Podzielił się historiami o własnych dzieciach, Mal, z którą nie miał przez długi czas kontaktu, a który odnowiła samodzielnie. O Bazylu, z którym miał niemałe utrapienie. O cudownej Hildzie, którą, gdyby tylko mógł, zamknąłby na cztery spusty w dworku i nie wypuszczał, bo przez własną naiwność łatwo wpadała w tarapaty i poddawała się nadużyciom, gdy ostatnie słowa praktycznie wypluł. O ostatnim nic nie powiedział, bo gardło zacisnęło mu się zbytnio na przepływającej, palącej je cieczy, choć może tylko to sobie wmówił jako małe kłamstewko dla ukojenia niepokoju.
No i temat w końcu zszedł im na książki, bo ostatnio zwinęła mu ósmą część z serii. Spróbował znaleźć właściwe słowa, aby oddać sens tej nędznej literatury, ale nie był za bardzo w stanie złapać konkretnego ciągu przyczynowo-skutkowego. Wyjaśnił, że to nie on je w końcu napisał, on tylko dokończył, a zresztą, autorem była jego świętej pamięci żona i kto wiedział, co jej w głowie wówczas siedziało.
Powiedział o tym, że każda książka poświęcona jest danemu dziecku. Niektóre do zamknięcia swojej historii potrzebowały jednego, dwóch, trzech czy czterech tomów, więc można było próbować czytać to w ramach pomniejszych serii. Wabione dobrodziejstwem urokliwej krainy, wolnej od trudu codziennego życia, przybywały do tytułowej krainy umarłych. Pisanej zawsze małymi literami, jak kod, który miał się komuś wryć pamięć. Gdyby ktoś tylko rozpoznał koligację między taką malutką ciekawostką, a dużo trwalszym, zbędnym nawykiem. Komuś wypracowano go kiedyś rózgą i linijką pośród nieużywanych przez nikogo już porzekadeł czy tradycji, a to musiało odcisnąć swój malutki ślad na psychice. Na tyle, żeby zauważyć, w to przynajmniej wierzył, bo nigdy Oblivian właściwie nie zapytał, czy jej wyszło, co dostaje w listach od rzekomych fanów, ani jak wiele osób w ciemnych, poszarpanych płaszczach przeszło przez ich dom, gdy udawał, że był zajęty pracą.
Opowiedział o bajkach, które zawierały się w środku książek “Dzienniki krainy umarłych”. Jak je przekształcały, manipulowały nimi, rozdrabniały oryginalne fabuły na strzępy i składały z nich małe, pochwalne ołtarzyki czegoś, co ktoś od łaski mógłby uznać za swobodę wyobraźni czy ichniej kreatywności. Po baśniach, dziwnych światach, mniej lub bardziej mrocznych realiach dzieciaki oprowadzali Bajarze. Istoty pokraczne, natury brzydkie i wynaturzone nawet jak na standardy fikcji literackiej, śniące się młodszym dzieciakom, które nieporadnie dotarły do serii, jako nocne koszmary. Bo o ile sama sfera książek i natłok wydawniczy kierował je w stronę dzieci i młodzieży, tak trafiały przede wszystkim w ręce dorosłych, nieskorych do zagłębiania się w bzdurne melodramaty ubrane w gładkie słowa i zbyt długie zdania, sięgające trzech, czterech linijek pisarskiego bełkotu.
Bajarze prowadziły dzieci za rączkę, ciągnąc ich historię. Byli jednocześnie obserwatorami, postaciami i narratorami całej opowieści, jednocześnie zostawiając sobie tę ulotność bytu, który odnaleźć się mógł tylko pomiędzy szeleszczącymi kartkami papieru. Z jednej strony wyciągały bohaterów z kłopotów, z drugiej wystawiały je na kolejne niebezpieczeństwa, prowokując, sugerując, nie ograniczając, a pokazując alternatywne ścieżki. Zwykle gorsze, o niesatysfakcjonujących zakończeniach, co wytykały pod koniec każdego z rozdziałów z należytą sumiennością, ale zawsze udało im się do nich dzieciaki przekonać.
I gdy tak mijały fabuły kolejnych tomów, każde dzieci spotkał ten sam, smutny koniec. Spychane w dorosłość niby w przepaść, metaforycznie i rzeczywiście, przez swoich oprowadzaczy, mentorów, od pewnego momentu przyjaciół, traktowanych jak rodzina, której się pozbyli z przybyciem do tytułowej krainy. Żegnane słowami “Nie myśl o tym, jak o umieraniu”, gdy próbowały nieporadnie złapać się krawędzi klifu czy wystających płytek skalnych. Mogły próbować, bo na końcu zawsze tkwiło to jedno, samotne zdanie w ostatnim rozdziale, składające się z pięciu słów.
Opowiedzieli sobie też nieco o swoich partnerach, jak już zarzucił sprawą żony, jako oryginalnej autorki tychże pokracznych dzieł. Przedstawił ją jako Bajarkę, pierwszą ze wszystkich, jedyną, która tytułowała się mianem kobiecej przedstawicielki Bajarzy, jak sama o sobie mawiała. Powiedział, jak do końca jej życia, nie był w stanie całkowicie jej przetrawić. Jak nauczyli się ze sobą żyć, bo zostało im albo wzajemna, w miarę przyjacielska koegzystencja, albo zwyczajnie by się razem pozabijali. O tym, jak przyjemnie tańczyło się niegdyś na balu z Apolonią, a co sprawiało, że nawet teraz potrafił obudzić się w nocy, otoczony nieprzyjemnymi wspomnieniami. Jak to wszystko porównywał, tasował i markotniał, gdy zamiast czarnych włosów pojawiały się piękne, złote kłosy. Gdy zapach mętniał, serce na moment stawało, ręce się pociły, w głowie szumiało, a kwas żołądkowy z obrzydzenia podchodził do gardła.
Oblivian, to musiał jednak jej oddać, była osobą wyjątkową. Niespotykany umysł, niepowtarzalny charakter, anormalny geniusz. Może wpływ na to miała gloryfikacja jej przez śmierć, może faktycznie jeszcze wtedy tak sądził, ale dopiero teraz był w stanie przyznać. Nie znosili się jak pies z kotem, jednak ze sobą żyli, rzadziej niż częściej skłóceni, miejscami nawet szczęśliwi. On się nie dopytywał, ona się nie dopytywała, a fundament wspólnego zamiłowania do nauki, pogoń za wiedzą, trzymała ich relację w ryzach. Gdy pojawiły się dzieci, życie stało się prostsze, za to nieco wyrachowane, gdy ich ciche kłótnie zastąpiło dziecięce gaworzenie, później nastoletnie okrzyki buntu czy zbytnie marudzenie. Mógłby nawet powiedzieć, że pod koniec byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Takimi, których jednocześnie trzymają dawne urazy, ale wyrzucają je już sobie tylko raz na rok. Na półtora.
Otrzymał za to historyjkę, nie mniej łzawą, opowiedzianą przy wspólnym zagryzaniu kawałków szynki, bo jakoś tak sam w końcu zgłodniał. O mężu, który tym mężem nie był. Stosie obowiązków, zasad i praw wyssanych dupy, które powinni sobie w Rosevii wszyscy wsadzić tam, gdzie Jamesowi powiedzieć nie wypadało, a przed czym Calitha w ogóle się nie krępowała. O fikcyjnym małżeństwie, równie fałszywym jak ta dziwna korona, która jednak działała, tylko od samego początku uważała Calę za niewartą jakiejkolwiek współpracy. Wspomniała, że nie wie, czy chciałaby, żeby po nią przyszedł. Bo, choć nie chciała na niego patrzeć i z nim przebywać, gdy musiałaby o wszystkim tym znowu sobie przypomnieć, a co gorsza, wciąż pamiętać, to żałowała zostawienia go samemu sobie.
I tak zasnęła, styrana może sumieniem, może opowieściami, może już nadpalonym wódką i rumem gardłem, gdy James mocniej wtulił się w miękkie obicie fotela. Myślał, analizował, przypuszczał, aż w końcu trzasnął się samemu w czerep.
To, że Bajarka była dla niego tylko i wyłącznie ta jedyna, jeszcze nie znaczyło, że inni nie mają równie ciekawych historii do opowiedzenia. Trzeba było w końcu z tego wszystkiego się otrząsnąć, wyjść lewą stopą ze świata umarłych i przestać maniakalnie dążyć do własnego upadku. Jednak potrzebował do tego widok kogoś w równie złym stanie, dobrym z wierzchu, który roztaczał aurę własnej desperacji, jak tylko z ust przestały wyłazić pierwsze kłamstwa. Doskonale przecież wiedział, że Gildia stanowiła swoistą osłonę, ochronny parasol dla wszystkich jej członków. Wiedział, pilnował, rozumiał, ale mimo tego uparcie ignorował narastające bóle w krzyżu. Pękającą skórę nadgarstków, z której rany stopniowo pięły się coraz wyżej i wyżej.
Może nawet mógłby się do wszystkiego przyznać i poprosić o pomoc, ale jak do tej pory za każdym razem coś go powstrzymywało. Nie odezwał się słowem w tej sprawie do Poli, z którą wydawałoby się, że łączą go dosyć koleżeńskie relacje, a która miała kontakty nie od parady. Zignorował szansę poproszenia o konkretne wskazówki Serafina, który, pochodząc z obcych krain, zdecydowanie miałby możliwość przedstawienia alternatywnych sposobów na jamesowe problemy. Nie poszedł w końcu ani do medyka, ani do alchemika, trzymając sekrety za zaciśniętymi z bólu zębami.
Wypadałoby zacząć z powrotem żyć, nawet jeżeli jego Bajarka trwała już tylko w pamięci mężczyzny. Powziął wobec tego decyzję, może pierwszą słuszną w jego życiu, patrząc na śpiącą w fotelu kobietę. Opatulił Calithę do końca w koc, zawinął jak naleśnik, doskonale wiedząc, że noce w archiwum przemijającej jesieni bywały szczególnie chłodne i wyszedł z pokoju. Ruszył przed siebie, prosto do swojego pokoju, żeby wyjąć sterty notatek. Zapisków. Uwag. Wszystko, co gromadził wspólnie z Liv, później samotnie, łącznie z ostatnią teczką, tą najbardziej bolesną, podpisaną ładnym, kaligraficznie wykwintnym pismem “Objawy Omena”.
W końcu miał coś więcej do stracenia niż własną dumę. Samego siebie mógł wliczyć w koszta nieudanych przypadków życia, ale odkąd otrzymał list od opiekunki syna, napisany drżącą ręką i skropiony łzami, wiedział, że długo spać po nocach nie będzie.

x X x

Ktoś się pytał when indywidualne Calithy, to poszli oboje, można powiedzieć, że za jednym zamachem. U góry część pierwsza, ogólna idea: zaczynamy luźno, przechodzimy w bolące łapy i serducha. Część druga w przygotowaniu. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz