sobota, 23 października 2021

Od Apolonii CD. Jamesa


    Powieka opadła w znajomej jej kokieteryjności, rzęsy zatrzepotały niby dwa najpiękniejsze, najdroższe wachlarze sprowadzone z egzotycznego kraju. Wargi się rozchyliły, co kreatywniejsi stwierdziliby, że zaraz miało dojść do lubieżnego aktu wyczekiwanego przez wszystkich gości utrzymujących swoje głodne spojrzenia na tanecznej parze, zapatrzonej jedynie w swoje własne twarzyczki, w swoje błyskające filuternie oczęta, zaciskającej dłonie, czy to na smukłym barku, czy to na cudzej talii. A wszystko tak intymne, że niektórzy zarzuciliby im bałwochwalstwo i herezję, bowiem to mowa ciał świadczyła o wypowiadanych raz po raz modlitwach, jak przez kilka następnych tygodni wszyscy, którym dane było zobaczyć to przedstawienie, powtarzali. 
    — Małżeństwo to czysto przedsiębiorcza decyzja — stwierdziła wyjątkowo ciepło jak na tak chłodne i pesymistyczne słowa. — Kto wie więc, może na prawdę chciałabym go przejąć? Młodsza, przyjemna dla oka… — Obróciła profesorem. Prędko i bez zastanowienia, chcąc tę krótką chwilę przerwy w rozmowie wykorzystać dla zorientowania się w terenie. Cudzych, niespuszczających ich ze swoich oczu lic oraz tych tu nieobecnych. Powrócił do niej, przyciągnęła mężczyznę ku sobie, cudzy oddech musnął polik. — Całkiem zwinna i wygimnastykowana, a przy tym wnosząca trochę własnego majątku do rodziny. Partia idealna, czego chcieć więcej? Co w niej jest, co gdzieś nie gra, że nadal nie ma tego jedynego, pewnie pan zapyta? Zarozumiała? Zazdrosna? — pytaniem zasiała więc ziarno niepewności w umyśle, uśmiechnęła się przebiegle.
    Palce dłoni czuło zmarszczyły biały materiał, opuszki z zainteresowaniem poznały złotą nić, którą został obszyty. Rubin na palcu błysnął wściekle, wręcz zazdrośnie, Apolonia prychnęła w myślach.
Bo on już od dawna przecież nie miał nic do gadania i nawet ciepło, którym raz na jakiś czas pulsował pierścień, wydawało jej się nieistotnym, wręcz godnym śmiechu. Wspomnieniem do podeptania, zakopania dziesięć metrów pod ziemią. Wiedziała, że na takim grobie nic by nie urosło, zostałaby jedynie ta czerstwa, sucha ziemia. Nie zamieszkałyby jej żadne dżdżownice, nie porosłaby nawet najnędzniejszym z chwastów.
    Oddech mężczyzny musnął ucho, a ona po raz pierwszy tego pięknego wieczoru, który bardzo chętnie spędziłaby w jego towarzystwie już do końca, zadrżała.
— Nigdy nie będę spełnioną, panie Hopecraft — odpowiedziała również szeptem, odwróciwszy swe lico ku niemu. Topazy zerknęły ku cudzym wargom, jedynym komentarzem pozostała nikła iskra biegnąca przez złote obwódki.
    Nagle odepchnęła mężczyznę od siebie, w niezwykle piękny obrót go w ten sposób wprawiając. Spojrzenia zaczepiły się o siebie, ani jedno odpuścić nie chciało – dygnęła mu w końcu jednak, na tę chwilę kończąc swe przedstawienie. Nastąpił antrakt. Teraz należało czekać na charakterystyczne dzwonki.
    Towarzystwo zalało pana Hopecrafta, prawdopodobnie chcąc wypytać mężczyznę o wszystkie szczegóły – ją już od dawna zostawiali, wiedząc, że obdarzała ich odpowiedziami jedynie lakonicznymi, tajemniczymi, podsycając, a nie gasząc pragnienie. Aktoreczka, nie oglądając się wcale za siebie, to nigdy nie było w jej zwyczaju, wtopiła się w tłum, sprytnie pomiędzy ludźmi znikając. I choć uznawała tę umiejętność za wypracowaną latami doświadczenia, tak dla innych oczu wydawała się ona zupełnie kobiecie naturalną, jak gdyby od kołyski wychowywana została do ukrywania się, znikania w odpowiednich momentach, by pojawić się chwilę później.
    Odnalazła interesujące je drzwi, nacisnęła na złotą klamkę. Chwilę później w ogromnej sali już jej nie było, a prędki stukot pantofli roznosił się po jednym z korytarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz