niedziela, 31 października 2021

Od Calithy do Talluli

Calitha, kurna, wiedziała, że to jest tragiczny pomysł. Jakby wysyłać kogokolwiek po sprawunki i to w dodatku jeszcze ją, to jak założyć, że alkoholik otoczony gromadką ponętnych buteleczek oprze się ich urokowi. No, nie dało się, a jako rasowy włóczęga (chociaż w zasadzie powołanie się na sprawę trunków cięższego kalibru w przypadku Cali również zdawało rezultat…), poczuła się wielce urażona solennym przyrzeczeniem historykowi, że “Taaak, przyniosę ci te durne maści, tylko oddaj mi swoje mandarynki.”.
Nadawała się do rzeczy dużo ważniejszych niż byle latanie po jakieś gówniane lekarstwa do sąsiedniego miasta, tym bardziej, że miała naprawdę wiele na głowie! Stajnia się sama nie uprzątnie, chociaż powoli zaprzyjaźniała się z tutejszy młodzikiem, który miał się nią zajmować, a który częściej przysypiał na rozmowach z końmi. No i jeszcze potrzebowała chwili na poprawienie sobie paznokci, chciała spróbować pobawić się z tym psem, co go ostatnio Teziu, jak określała z okropną słodyczą w głosie, przywiódł na ich romantyczną kolacyjkę w karczmie, a w którym Calitha zakochała się od pierwszego wejrzenia. Psie, nie Tezim. Gnatołam jako nowokundel był cudownym stworzeniem boskim, które zasługiwało na każdą porcję przeszmuglowanej tamtego wieczoru w jego kierunku kiełbaski. Wszem i wobec.
O, właśnie, mięso należało dopisać do listy zakupów. O ile Gildia zaopatrywała się od miejscowych rolników, uzgadniając z nimi długoterminowe dostawy, tak Cali nadal w głowie siedziały stare rosevińskie porzekadła. Masz jedzenie własne albo nie masz go wcale. I choć rozkoszowała się w kuchni Iriny czy ochoczo podjadała ze spiżarki, tak lubiła trzymać schowany zapasik ukryty w kilku skrytkach rozsianych po gildii. Marta jeszcze jej z miotłą nie pogoniła, to jeszcze ich prawdopodobnie nie znalazła, ale Cala drżała na myśl o potencjalnej wpadce.
Takiej jak teraz, gdy patrzyła z absolutnym spokojem godnym stanu kwiatu lotosu osiąganego wyłącznie przez najwyższej klasy mnichów, gdy patrzyła na uciekającą w pośpiechu Tolę. Talę. Tosię? Chwyciła przebiegającą, rudą kobietę za materiał koszuli, wciągając ją w ciemną uliczkę, akurat w momencie, w którym na horyzoncie miastowych uliczek pojawiła się grupka brygadzistów, odzianych w ładne, błyszczące w słońcu zbroje. Spojrzała na nich z ukrycia, później na drżącą może ze strachu, ale nade wszystko zdyszaną od biegu kobietę i zagwizdała z uznaniem.
— No, Tolka, bo ty się Tolka nazywasz, czy jak ci tam było? Cożesz zmajstrowała, a przyznawać mi się tu jak przed matką proszę — syknęła cicho, przyciskając kobietę do ceglanej ściany kamienicy.
— Człowiek nosa wychylić nie mogę, bo tu od razu się pakuje w jakiś burdel. A nawet do niego wejść nie zdążyłam! — jęknęła z rozpaczą, wpatrując się uważnie w oczy kobiety.
Powąchała jak pies, cechowana doskonałym węchem, znacznie ułatwiającym pracę fałszerza. Zdziwiłby się kto, ile rzeczy można sobie wyniuchać. A stojąca przed nią kobieta zdecydowanie pachniała w dziwny, niecodzienny sposób.
— Gdzieżeś ty się kurna szlajała? Po kanałach ze szczurami cię puścili?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz