czwartek, 21 października 2021

Od Antaresa cd. Lei

Drzwi pokoju zamknęły się za Antaresem. Rycerz westchnął ciężko, stał przez chwilę w całkowitej ciemności, a potem zaczął odpinać pas z mieczem. Sprzączka po sprzączce, zajął się też zbroją. Nie pofatygował się, by zapalić sobie świecę - ten nikły blask księżyca w zupełności mu wystarczał. Ponownie - Antares odnajdywał spokój w prostych, codziennych czynnościach. Ich niezmienność i monotonia w pewien sposób stanowiły dla jego umysłu ostoję, dawały mu ciszę i ukojenie.
„Damy radę, nie pękaj" mruknął ten drugi.
„Nie pękam. Wiem, że sobie poradzimy. Chodzi mi bardziej o…"
„O Leę?"
Chwila ciszy.
„Tak. Nie wiem, co mam jej powiedzieć, żeby jakoś ją wesprzeć i pocieszyć."
Zbroja wylądowała na łóżku. Antares zajął się spodnim kaftanem.
„Wiesz co, ty to jak się przedstawisz bez zająknięcia, to jest nieźle. Także na twoim miejscu bym się tak nie spinał z mówieniem. Tyle, co tam pierniczysz jak potłuczony to jest w porządku. Z resztą - Lea bierze poprawkę na twoje niedostatki intelektualne, zawsze się cieszy, jak tam sklecisz pełne zdanie. Więc w sumie pozostaje ci jedno - skupić się na tym, w czym ci w ogóle cokolwiek wychodzi."
„I jest to według ciebie…?" W głosie Antaresa prawie nie słychać było znużenia.
„Działanie. Ty nawet jak siedzisz na dupie, to w siodle i gdzieś jedziesz - złoczyńców tłuc, niewiasty ratować, pierogi żreć albo guza szukać. Także po prostu skup się na rozwiązaniu problemu i byciu rycerskim. A czarną magią ja się zajmę."
„Jak niby?"
„Zobaczysz."


Poranek wstał rześki i pogodny. Różowo-złota łuna majacząca nad horyzontem, do tego białe strzępki chmur, puchate jak baranki - przyroda nie miała tego dnia krzty wyczucia, dekorując niebo w taki sposób. Chociaż Antares widział wyraźnie, że wina leży po stronie konkretnego człowieka, że są na to dowody, i to całkiem jednoznaczne, nadal czuł się chory w środku. Przez całą tę sytuację.
Ale tak jak zakładał do walki zbroję, która chroniła jego ciało, nadawała też jego posturze więcej powagi, tak Antares wdziewał zbroję i na własne serce, starając się sprostać każdemu wyzwaniu, zawsze być tym, w kim szuka się oparcia. Postanowił, że doprowadzi całą tę sytuację do właściwego zakończenia, i ta determinacja dodawała mu sił.
— Czym sobie zasłużyłem na takie powitanie? — powiedział Adam, chłodny gniew wykrzywiał jego twarz.
Antares chciał już coś powiedzieć, ale burmistrz go powstrzymał.
— Adamie, jeśli jesteś niewinny i nie masz nic do ukrycia…
— Jestem niewinny i nie mam nic do ukrycia. Ta cała sytuacja to oszczerstwo.
— To nie oszczerstwo. Pani Lea i sir Antares zostali przez nas poproszeni, by rozwiązać sprawę bestii. Sam to sugerowałeś - mówiłeś, by zgłosić się do Gildii. Zaś słowa jej przedstawicieli mówią, że odpowiedzialność za sytuację w Taewen należy do ciebie.
Jeśli Antaresowi wydawało się, że Evander nie może spojrzeć na niego jeszcze chłodniej, grubo się pomylił. Głos mężczyzny był spokojny, tak spokojny, jak spokojne może być zamarznięte na kość jezioro. Zwrócił się do burmistrza.
— Zna mnie pan od dziecka i postawił pan absurd nieznajomych ponad moim zdaniem. Rozumiem. — Zrobił pauzę, zacisnął wargi. — W takim razie zapraszam, mogą się państwo czuć, jak u siebie w domu. Moi pacjenci poczekają. Ich zdrowie na pewno nie jest aż tak ważne. Prawda?
„Legitnie przemodelowałbym mu ten cholerny ryj."
— Adamie, nie czyń tej sytuacji trudniejszą, niż jest. Proszę.
Zielarz nie odpowiedział. Nie poruszył się nawet jeden mięsień na jego twarzy. Zamiast tego mężczyzna wykonał tylko nieokreślony, nieco niedbały gest w stronę reszty pokoju, a sam usiadł przy stoliku. I wziął książkę.
Burmistrz westchnął ciężko. Nic tego dnia mu nie ułatwiało.
— W takim razie - zaczynajmy — powiedział, podchodząc do pierwszej z brzegu szuflad.
Lea zerknęła na Antaresa, przygryzła wargi. W jej spojrzeniu czaiło się pytanie. Rycerz odwzajemnił jej spojrzenie skinął głową uspokajająco.
Będzie dobrze.
W myślach zaś zwrócił się do maga.
„Wspominałeś, że uda ci się coś z tą czarną magią..."
„Tak, uda mi się. Nie martw się, po prostu daj mi działać."
Antares poczuł, jak mag skupia swoją wolę, jak sięga do ich wspólnej magii. Nie było to przyjemne, rycerz miał wtedy zawsze to przykre wrażenie, jakby coś mu w środku pękało i wylewało się na zewnątrz. Potem czuł się słaby.
Nie było jednak innego wyboru, potrzebował pomocy tego drugiego, czy tego chciał, czy nie. Po raz kolejny rycerz pomyślał o tym, że naprawdę chciałby móc się przyzwyczaić do takiego stanu rzeczy. Do posiadania w głowie pomocnika, nie zaś wroga, z którym musiałby się bez przerwy szarpać. Mag i rycerz - przecież to duo jak z legendy, prawda?
„Podejdź do tamtej szafki" odezwał się mag.
Antares zrobił, jak go poinstruowano.
O ile Adam nawet nie drgnął, gdy burmistrz przetrząsał szuflady, o tyle gdy Antares skierował kroki w tamtą część pokoju, zielarz niezobowiązująco podążył za nim wzrokiem. Rycerz sięgnął drzwiczek, otworzył. Adam spuścił wzrok, wrócił do swej książki.
„Nie w samej szafce. Popatrz niżej."
Antares przyklęknął.
— Szlachetny rycerz zamierza sprawdzać też czystość mej podłogi?
— Adamie!
Antares się tym nie przejął, zerknął tylko przez ramię. Evandar siedział pozornie spokojnie, jednak jego dłonie zaciskały się na okładkach książki, aż pobielały mu kłykcie.
„I co teraz?"
Mag milczał przez chwilę, rycerz znów poczuł to niekomfortowe uczucie.
„Przesuń tamtą deskę w podłodze. Nie, tą drugą. O właśnie. Zaczep palec za tamtą małą dziurę i cyk w prawo."
Nastąpiło „cyk w prawo" i oczom rycerza ukazała się tajna skrytka.
Adam zerwał się z siedzenia, gniew w jego oczach mieszał się z przerażeniem. Cofnął się pół kroku, książka wypadła mu z ręki. Antares sięgnął do skrytki, wydobył z niej kawałek zwiniętego materiału.
„To jest to?" spytał niepewnie.
„Tak. Połóż na stół i rozwiń."
Antares spodziewał się bardziej, że znajdą cały ukryty pokój, w którym aż roić się będzie od czarnomagicznych artefaktów i sprzętów. O magii miał, cóż, baśniowe pojęcie, podobnie jak o smokach. Co prawda powoli przekonywał się już do tego, że nie każdy szanujący się czarodziej musi chodzić w szacie w gwiazdki, ale szło to małymi kroczkami.
Tak jak mag powiedział, położył szmatkę na stole. Adam - biały jak kartka, cofnął się pod regał z książkami.
Rycerz rozwinął kawałki materiału. W środku tkwiły pozornie niegroźne przedmioty. Kłębek brunatnego, niedźwiedziego futra. Garść łusek, chyba jakiejś żmii. Kolce jeża. Zakrzywione pazury jakiegoś drapieżnego ptaka. Kilka zębów, białych i ostrych jak sztylety.
— To nie moje. Ktoś to musiał podrzucić! Ta skrytka… nie wiedziałem o niej!
W jednej chwili Adam, który tak łatwo i naturalnie potrafił narzucić wszystkim wokół swoją wolę, tak chętnie przejmował stery konwersacji, grał na emocjach innych osób - skurczył się w sobie, dał ponieść owym emocjom, którymi tak sterował.
— To nic nie znaczy! — wykrztusił jeszcze.
Antares przełożył wszystkie rzeczy na stół, rozpostarł mocniej szmatkę. Wcześniej tego nie zauważył, ale materiał był pobrudzony. Brunatne ślady nie przypominały żadnego tekstu - stanowiły przedziwny kłąb kanciastych run oplątujących jakieś litery. Dopiero po chwili Antares dostrzegł, że litery te układały się w dwa słowa.

Jesper Ridd

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz