piątek, 22 października 2021

Od Tezeusza CD. Małgorzaty

Ovenore, rok 1768. Trzynasty października. Rezydencja hrabiego Vincenta De Sauvignon, a w rezydencji cisza. Nawet i kukułka zegarowa od rana nikogo dziś swoją obecnością nie zaszczyciła – wszystkie zegary zostały wstrzymane. Głęboka, ciężka i smutna czerń ozdobiła okna i zastawy stołowe, zawitała w strojach służby i nawet jakby w ich zaszklonych spojrzeniach. Po kilkudniowej batalii z pozbawioną litości gorączką, na którą specjaliści i znachorzy z całego miasta oraz okolic nie byli w stanie nic skutecznego zaradzić, ostatnim, bezwiednie wydanym z wątłej piersi tchnieniem, w bólu i cierpieniu, w beznadziejnym odseparowaniu od najbliższych, zmuszona nacieszyć się jedynie obecnością dwóch pokojówek nad nią czuwających, odeszła ze świata żywych małżonka hrabiego, Antonina De Sauvignon. W wieku lat, zaledwie, trzydziestu dwóch.
Strach, niepokój, chaos i panika. Co teraz będzie, kto zaopiekuje się hrabstwem, kto winiarnią? Kto nami? Co z nami?, szeptały służki między sobą w ukryciu. Hrabina była kobietą świętą, ale jej mąż... jej mąż to jeno hazardu i hazardu patrzy! Przegra nas w karty, przegra wszystkich, razem ze sobą samym!
A panicz Tezeusz, któż się o jego przyszłość zatroszczy? Bogowie przenajświętsi, hrabia nie ma dobrej ręki do wychowania!, pytali inni, łapiąc się za głowy.
Ale kiedy wychodzili ze swoich malutkich pokoików, z ciasnych schowków na miotły, kiedy wyjawiali swoje sylwetki zza ciemnych, opuszczonych kątów wielkiej rezydencji, niby pod wyszytymi na miarę maskami znikała z ich twarz wszelka bojaźń i obawa, która w sercach niezmiennie i skrycie wciąż się czaiła. Często powtarzali wtedy, zwłaszcza kręcąc się w pobliżu komnat jedenastoletniego wtenczas Tezeusza – który na wieść o śmierci matki, przez kolejne trzy doby nosa zza drzwi pokoju nie wyściubił, a i jeść niespecjalnie miał ochotę – że żałoba rządzi się swoimi własnymi prawami, że nie powinno się w niej doszukiwać żadnych schematów, że składa się na wiele czynników i każdy musi przejść ją na swój własny, indywidualny sposób. Powtarzali, bo musieli. Bo któż miałby serce powiedzieć wprost załamanemu dziecku, że jego ojciec – ten sam, co smutną twarz przybrawszy i czarne szaty przyodziawszy, dniami i nocami chlejąc do nieprzytomności niczym w zaklętym kręgu, śmiejąc się i tańcząc, fortunę na zakłady obstawiając, w rzeczywistości żałoby rzeczonej nie przeżywał wcale?
Powtarzali, bo musieli, ale na darmo ich gadanie było. Ciężkie czasy miały nastać dla historii rodu De Sauvignon, kiedy pod opiekę nieodpowiednich rąk trafiły i sam Tezeusz, choć jeszcze bardzo młody, zdawał się wiedzieć to doskonale.

***

Ovenore, rok 1788. Rezydencja ta sama, choć właściciel już inny, o pokolenie młodszy; a w rezydencji, choć cicho i spokojnie, wyjątkowo smutno i przygnębiająco, tak jakby skądś już znajomo, choć tym razem nie ozdabiały już okien czarne zasłony i wciąż tak samo uporczywie, rytmicznie kukała kukułka od ciężkiego zegara, stojącego w dużym, przestronnym salonie. Zrobiło się pusto i martwo; służący nawet poukrywali się już dawno w swoich pokoikach, nie mając odwagi tej nocy krzątać się rutynowo pomiędzy korytarzami i pomieszczeniami. Rzecz stała się przedziwna i dla nich niezrozumiała, bowiem wicehrabia Tezeusz, od kiedy zamknął się w swoim gabinecie, tak ani razu nie wyszedł z niego i – co dziwniejsze jeszcze! – nikomu do środka wejść nie pozwolił, całkowicie na pukanie do drewnianych drzwi nie reagując, jakby wcale ich nie słysząc lub słyszeć nie chcąc.
Zasnął, abo co? A może znów ból głowy go nęka? Do wicehrabiego to rzecz niepodobna, żeby nikomu wejść nie pozwalać! A co, jak się coś złego stało..?, pytali zaniepokojeni. Nikt nie wiedział o co chodzi. I tylko jedna, jedyna kucharka Leokadia, sięgająca pamięcią jeszcze czasów młodości wicehrabiego, jedną reprymendą skutecznie rozgoniła wszelkie towarzystwo, coby sobie dali na wstrzymanie dzisiejszego wieczoru, dobrze tę panującą wokół atmosferę skądś już kojarząc.
Było bardzo późno. Zmierzająca już powolutku ku wypaleniu świeczuszka uparcie chroniła gabinet sędziego przed zapadnięciem w całkowity mrok, który tak pięknie mógłby skomponować się z panującą tam ciszą, raz od czasu tylko przyjemnym szelestem pergaminu czy skrobaniem pióra atramentowego przeplataną. Pochylony nad biurkiem zawalonym stosem papierów Tezeusz ciężko wsparł się ramieniem o twardy blat biurka, policzek oparł o wewnętrzną część otwartej dłoni, po czym w wolną dłoń pochwycił papier, na którym dwoma, długimi rzędami eksponowała się pokaźna lista nazwisk w całym Tiedal ważnych, jak i tych nieco mniej ważniejszych. Cichutkie westchnięcie – któremu bliżej do ziewnięcia jednak było – wydostało się z męskich ust, kiedy Tezeusz, ułożywszy się wygodnie w wielkim fotelu, pozwolił powiekom opaść ciężko; tylko na chwilę, sekund pięć, żeby zmęczone oczy mogły odpocząć, zanim kosztem kolejnej, zarwanej nocy, poświęcą się dalszej pracy. A może prędzej: dalszemu planowaniu, bo na pracę nawet i sędzia nie miał dzisiaj ani siły, ani ochoty.
Ciche klik niespodziewanie rozeszło się po pomieszczeniu, ale pan i właściciel posiadłości znów na żaden dźwięk nie zareagował, choć tym razem zdawało się, że pogrążony w tym pięciosekundowym odpoczynku, faktycznie nic nie usłyszał. Przysnął, jak zwykle wsparty o biurko, które często nie pierwszy raz już pełniło funkcję jego łóżka; i o ile niezapowiedziany gość jeszcze chwilę temu mógł mieć jeszcze jakieś wątpliwości, tak wszystkie rozeszły się, kiedy pod wpływem lekkiego uścisku smukłej dłoni znikąd obecnego na sędziowskim ramieniu, tezeuszowe mięśnie spięły się wszystkie, w wyniku czego on sam niemalże podskoczył na siedzeniu. Dopiero wtedy, gdy do zaspanego umysłu pod wpływem znajomego głosu oraz przyjemnie wypełniającego nozdrza zapachu gruszki i frezji dotarła świadomość braku zagrożenia, wicehrabia skutecznie obudzony, wyprostował się naprędce w fotelu, całą uwagę poświęcając swojemu gościowi.
― Och, Małgorzato. ― delikatny uśmiech w ramach powitania zabłądził na ustach, stanowiąc niepodważalny dowód numer jeden, że coś nie w porządku było dzisiaj z Tezeuszem; tak jakby tej nocy nie miał ochoty i siły być standardowym sobą. Bo sędzia standardowy nie miał zwyczaju szczerze (a ów do szczerych należał) uśmiechać się często, zwłaszcza w ramach powitania. ―Właściwie to tak, spodziewałem się ciebie. I nie, jednocześnie. Bo nie miałem pojęcia, kiedy dokładnie się pojawisz. ― przyznał szczerze, łagodnie. Ot, drugi powód również ukazał się szybko, a był nim brak rutynowego pytania kontrolnego, mającego na celu wybadać, czy Małgorzata mijała kogoś po drodze – które z ust wicehrabiego, choć zawsze doskonale znał na nie odpowiedź, padało za każdym razem, gdy De Verley składała mu wizyty bezpośrednio w rezydencji. I trzecim w końcu dowodem, choć może mniej na pierwszy rzut oka zauważalnym, był brak kieliszka z winem, który spoczywając zazwyczaj na krawędzi mahoniowego biurka, w obrazek gabinetu wpisywał się nieodwracalnie, że jego brak w pewien sposób również przyczyniał się do wszechobecnej tej nocy pustki.
― Lista gości na bal pożegnalny, który planuję urządzić z okazji przenosin do Sorii. ― wyjaśnił oszczędnie, prostując się jeszcze bardziej w fotelu; więcej Małgorzacie mówić chyba było nie trzeba, dosyć często wcześniej wspominał już jej o planowanym balu. Wzrok, na króciutkie kilka sekund, zanim Tezeusz odchylił głowę do tyłu, chcąc Małgorzacie ułatwić czynność czesania włosów – bo taki mieli już niewypowiedziany układ, że ona nigdy nie pytała, ale i on nigdy nie miał zamiaru jej przeszkadzać – utkwił we wciąż trzymanej w dłoni kartce pergaminu, konkretnie na jednym nazwisku, które jedną, prościutką kreską, zostało z listy wykreślone. ― Do wyrzucenia. ― podsumował krótko, zmarszczył brwi i bez większego już zastanowienia pomiął kartkę w dłoniach i tak, w formie małej, papierowej kuleczki, wyćwiczonym ruchem wyrzucił do kosza na śmieci pod biurkiem. Łatwiej mu będzie cholerną listę zapisać od nowa, niż się musieć ciągle i wciąż w to nazwisko wpatrywać.
— Kiedy miałem dwanaście lat... ― zaczął cichutko, spokojnie, wlepiając wzrok w blat mahoniowego biurka ― Mój nieudaczny ojciec idiota, asinus ad lyram jeśli o biznesy chodziło, o mały włos nie został zmuszony do sprzedania winiarni, bo za świetny pomysł uznał podpisanie weksla in blanco, o którego zasadach nie miał nawet zielonego pojęcia. Zadłużył siebie, mnie i całą rodzinę, ciągnąc wszystkich na dno niczym ciężka, najcięższa kotwica; odebrał przyszłość mi i kilku następnym pokoleniom. ― przerwał na moment, splótł palce obu dłoni ze sobą, pozwolił mięśniom rozluźnić się nieco. Zasługę ów rozładowania napięcia, choć jeszcze niekompletnego, bo wciąż jeszcze jakaś niezrozumiała melancholia od niego biła, zawdzięczał oczywiście De Verley oraz jej palcom swobodnie pomiędzy długie włosy wplątanym – nigdy nie ukrywał, że lubił, kiedy to robiła i z tego powodu często faktycznie zdarzało się mu zwalniać podwładne z tego obowiązku. Przymknął oczy, zmarszczył czoło, westchnął raz jeszcze i dopiero wtedy mógł dalej kontynuować. Nawet Tezeusz miewał czasem, bardzo rzadko, potrzebę, żeby się wygadać, choć nie do końca był pewien, czy aż tak się otwierać powinien. Nie przywykł do dzielenia się z nikim historią swojego życia. Nie była zbyt przebojowa ani ciekawa nawet, nie zawierała w sobie historii o latających smokach, gadających osłach czy magii. A tylko za takimi historiami ludzie przepadali. — I gdyby nie pojawił się wtedy pewien człowiek, jego dawny znajomy prawnik, który – do dziś nie wiem jak, chyba za młody wtedy jeszcze byłem – pomógł mu się z tego bagna wydostać, który przyjął mnie pod swoje ramiona, objął funkcję mentora i dostrzegając we mnie jakiś potencjał, od młodego wpajał ten pierwiastek zafascynowania majestatem prawa, to prawdopodobnie nigdy nie znalazłbym się w tym miejscu, co teraz. Zawdzięczam mu więcej niż własnemu ojcu przez całe życie, a teraz, po niecałych dwudziestu latach, właśnie, kiedy dostałem swój własny rejon... ― przerwał w połowie zdania, przełknął ślinę, po czym dłonią sięgnął na wysokość biurka, coby spod stosu papierów wyciągnąć jeden list i pozostawić go De Verley do wglądu.
I znów zapadła w gabinecie głucha, przygnębiająca cisza, gdy Tezeusz pozwolił Małgorzacie w spokoju przeczytać treść listu.
― Ktoś mądry powiedział kiedyś, że człowiek umiera dopiero wtedy, kiedy jego najskrytsze marzenia i cele, będąc spełnionymi, nie zostaną już niczym nowym zastąpione. ― kontynuował po dłuższej chwili, głosem jakby nieobecnym i zamyślonym, po czym przeniósł wzrok na De Verley, wprost na jadeitową tęczówkę, ponownie uśmiechając się przykro. ― A ty, Małgosiu, co uważasz? Czy może być chociaż krzta prawdy w tych słowach? ― zapytał w desperackiej potrzebie skupienia uwagi na czymkolwiek. Zatliło się w szarej tęczówce jakieś niezrozumienie, zupełnie jakby on sam do takich uczuć był nieprzyzwyczajony. Bo i nie był, faktycznie.


Tezion, w smutek niedoświadczon

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz