niedziela, 24 października 2021

Od Lei cd. Sophie - Misja

Chłopiec.
Ilekroć nie wspominałam Nicka, to słowo pojawiało się w mojej głowie - wyobrażałam sobie pucołowatego malca o okolonej złotymi lokami twarzy aniołka. Jego rysy mieszały mi się z rysami Paula, i choć od początku wiedziałyśmy o tym, że od zaginięcia ostatniego członka rodu Verdamów zdążyły minąć lata, jakoś nigdy nie pomyślałam o tym, że upływ czasu dodał lat i jemu samemu, zdążył wydorośleć i był teraz starszy i ode mnie, i od Sophie. Nawet mając świadomość tego, że na naszą percepcję wpłynęło zaklęcie zdolne przypuszczalnie oszukać nawet demona, wyrzucałam sobie, że tak prosty fakt krążył nam pod nosem. Przypomniałam sobie zabawę w chowanego - Hektor przez dłuższy czas był niekwestionowanym mistrzem tej zabawy i nikt nie mógł pojąć, gdzie się chowa. Dopiero po kilku miesiącach przyznał, że zawsze znajdował miejsce możliwie najbliżej szukającego, nieraz nawet po drugiej stronie pnia. Nikomu nie przychodziło na myśl, że odpowiedź może leżeć tak blisko i szukało się choćby po odległych mysich dziurach, ale nie tam, gdzie odliczający mógł sięgnąć dłonią.
— Coś może przestawiłaś? — zapytałam. Tak nagłe otwarcie przejścia, tuż po złamaniu czaru, było co najmniej zagadkowe, ale wolałam tu nie zakładać, że biurko tam stało, też trzymane zaklęciem, i jego przerwanie było powodem osobliwego przemeblowania.
— Możliwe — przyznała, choć bez przekonania. — Ale mam wrażenie, że chodzi o coś innego.
Z niepokojem spojrzałam na alchemiczkę. Pobladłam jeszcze bardziej i miałam wrażenie, że jeśli postawię choć krok na tych zmurszałych schodach, ciemność połknie mnie i już nie wypuści.
— Myślisz, że to sprawka demona? — zapytałam cicho, słowa ledwo przeszły przez ściśnięte gardło.
— Wątpię — pokręciła głową, zacisnęła z namysłem wargi — prowadzą tu ludzkie ślady. Ale żeby dowiedzieć się więcej, musimy tam zejść.
Wzięłam głęboki oddech, schowałam dłonie w kieszenie. Palce nerwowo przebierały wewnątrz, natrafiając na różne bibeloty, które mogły być przydatne lub po prostu zaplątały się tu w ostatnich dniach. Natrafiłam też na niewielkie zawiniątko, i lekki uśmiech wpłynął na moją twarz, gdy je wyciągnęłam i rozpakowałam.
— Zatem musimy się wspomóc — przełamałam kawałek na pół i podsunęłam część Sophie. — Żadnego upadania po drodze.
— Serotonina się przyda — uśmiechnęła się.
I chwilę później faktycznie pochłonęła nas ciemność. Zdawało mi się, że zdążyłam już nieco przywyknąć do panującej tu atmosfery, ale dalej byłam wytrącona z równowagi i napięta jak struna. Nerwowo nasłuchiwałam, co dzieje się za nami, czy lada chwila biurko nie wróci na swoje miejsce, odcinając nam drogę powrotną, ale przez kilkanaście kolejnych kroków nic takiego się nie stało. Trzymana przez Sophie lampa dzielnie przebijała się przez wszechobecny mrok, jednak jej mętny blask był w stanie oświetlić raptem kilka stopni rysujących się pod naszymi stopami i nie dało się określić, jak długa wędrówka nas czeka. Ściany pokryte były cegłami i pleśnią, sufit wisiał nisko, ozdobiony pajęczynami, jedynym świadectwem życia oprócz śladów stóp. Klaustrofobia dawała o sobie znać, nie pomagało zatęchłe powietrze i choć chciałam jak najszybciej wydostać się na zewnątrz, krok stawał się stopniowo coraz bardziej ociężały. Nie mogłyśmy tu być dłużej niż dwie-trzy godziny, ale w moim odczuciu mogły to być równie dobrze dni. Tęskniłam za świeżym powietrzem, za światłem słonecznym, za drzewami, za ogromem przestrzeni - za tak podstawowymi rzeczami, o których na co dzień łatwo było zapomnieć, a które w podziemiach miały wartość większą niż złoto, niż cały majątek Verdamów.
— Nie przypuszczałam, że można zejść jeszcze niżej — mruknęłam.
— Musieli tu długo kopać — kobieta skinęła głową. Jej złociste włosy miękko podskakiwały na ramionach, w lokach co jakiś czas wpadał blask lampy.
Stopnie nadgryzione były zębem czasu, kamień w wielu miejscach zdążył się ukruszyć, niemniej zdołałyśmy w końcu dotrzeć do drzwi, ciężkich i dębowych, okutych metalem. Zaczęłam wodzić palcami po drewnie i licznych wyżłobieniach i bruzdach. Początkowo sądziłam, że to właśnie tu mogło być zejście do katakumb, ale, choć panowała tu atmosfera grozy, nie towarzyszył jej zapach rozkładu, śmierci. Coś innego nie dawało mi jednak spokoju i lodowaty dreszcz spłynął mi wzdłuż kręgosłupa, gdy zastanawiałam się, co nas tam dalej czeka. Ale ślady prowadziły nas wyraźnie tam, innej drogi nie było.
— Nie przeciągajmy już tego — stwierdziłam. Mogłyśmy zapewne spędzić tu dobrych kilka minut albo i godzin, zastanawiając się, na ile to bezpieczne tam wchodzić i jak to najlepiej zrobić, ale oczywistym było, że pociągniemy za zaśniedziałą i lodowatą klamkę, że nasze buty też odcisną się w kurzu za progiem. Miałam już serdecznie dość tej podniosłej atmosfery rodem z opowieści o potworach, którymi straszył mnie Marcel. Strach ustępował znużeniu, choć adrenalina dalej buzowała mi w żyłach.
I Sophie nie przeciągała. Zerknęła na mnie i położyła dłoń na metalu, mechanizm cicho szczęknął, drzwi ustąpiły z jękiem zawiasów. 
Przyzwyczaiłam się już do ciemności i dlatego musiałam zmrużyć oczy, kiedy spojrzenie natrafiło na porozstawiane wszędzie świeczki. Pojedynczo każda z nich jaśniała wątłym płomykiem, czyjaś pracowita ręka zdążyła jednak rozstawić je w strategicznym miejscach tak, by rozświetlić możliwie dużą część okrągłego pomieszczenia.
W centrum znajdywało się... coś. Oceniłam, że to zapewne ołtarzyk i, choć skromny, był starannie wyczyszczony i niemal lśnił pośród wszechobecnego kurzu. Pokrywały go malunki i tajemnicze wzory, główne miejsce zajmowała jednak suto zdobiona karta ukryta za szkłem. Z tej odległości nie byłam w stanie rozróżnić drobnych liter, pod spodem mogłam jedynie wyróżnić pieczęć i podpis, zamaszyście pisane litery zdawały się skupiać na sobie uwagę. Dopiero po chwili zrozumiałam, dlaczego: wyróżniał się nieco jaśniejszym kolorem od pozostałych liter. Wolałam się nie zastanawiać, dlaczego.
— Niezbyt fortunne miejsce na przyjęcie gości — spod kapliczki popłynął głos. Kiedyś musiał być melodyjny, teraz jednak przebijała się przez niego pewna twardość, chropowatość. — W dawnych czasach był od tego salon. Służąca podałaby kawę, może lampkę wina, kruche ciasteczka maślane.
— Najadłyśmy się — mruknęłam dość mało zręcznie. Próbowałam przyjrzeć się mężczyźnie, który wreszcie wstał i podszedł kilka kroków, stając wreszcie w blasku świec.
Burza potarganych włosów opadała mu bezwładnie na ramiona i dopiero po chwili mogłam ocenić, że są złociste, choć znacznie różniły się od błyszczących, pełnych życia pasm Sophie. Był wysoki i wyglądał na znacznie starszego od nas, miał ziemistą i poszarzałą twarz, w której jednak dało się dostrzec regularne, ładne rysy. Wyglądał jak ktoś, kogo widziałam, choć nie miałam pojęcia, gdzie. Ale z pewnością już kiedyś.
— Rysunek — wyszeptałam. Choć stworzony dziecięcą ręką, pozbawiony detali, z pewnością przedstawiał tą samą osobę, tylko starszą o kilkanaście lat. Ale nagle nie miałam wątpliwości. Mężczyzna przechylił głowę, zaraz jednak pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Byłyście w biurze. Oczywiście. Cóż, zapewne od tamtego czasu moje umiejętności zbytnio się nie poprawiły.

 < Sophie? >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz