Chłopiec.
Ilekroć
nie wspominałam Nicka, to słowo pojawiało się w mojej głowie -
wyobrażałam sobie pucołowatego malca o okolonej złotymi lokami twarzy
aniołka. Jego rysy mieszały mi się z rysami Paula, i choć od początku
wiedziałyśmy o tym, że od zaginięcia ostatniego członka rodu Verdamów
zdążyły minąć lata, jakoś nigdy nie pomyślałam o tym, że upływ czasu
dodał lat i jemu samemu, zdążył wydorośleć i był teraz starszy i ode
mnie, i od Sophie. Nawet mając świadomość tego, że na naszą percepcję
wpłynęło zaklęcie zdolne przypuszczalnie oszukać nawet demona,
wyrzucałam sobie, że tak prosty fakt krążył nam pod nosem. Przypomniałam
sobie zabawę w chowanego - Hektor przez dłuższy czas był
niekwestionowanym mistrzem tej zabawy i nikt nie mógł pojąć, gdzie się
chowa. Dopiero po kilku miesiącach przyznał, że zawsze znajdował miejsce
możliwie najbliżej szukającego, nieraz nawet po drugiej stronie pnia.
Nikomu nie przychodziło na myśl, że odpowiedź może leżeć tak blisko i
szukało się choćby po odległych mysich dziurach, ale nie tam, gdzie
odliczający mógł sięgnąć dłonią.
—
Coś może przestawiłaś? — zapytałam. Tak nagłe otwarcie przejścia, tuż
po złamaniu czaru, było co najmniej zagadkowe, ale wolałam tu nie
zakładać, że biurko tam stało, też trzymane zaklęciem, i jego przerwanie
było powodem osobliwego przemeblowania.
— Możliwe — przyznała, choć bez przekonania. — Ale mam wrażenie, że chodzi o coś innego.
Z
niepokojem spojrzałam na alchemiczkę. Pobladłam jeszcze bardziej i
miałam wrażenie, że jeśli postawię choć krok na tych zmurszałych
schodach, ciemność połknie mnie i już nie wypuści.
— Myślisz, że to sprawka demona? — zapytałam cicho, słowa ledwo przeszły przez ściśnięte gardło.
—
Wątpię — pokręciła głową, zacisnęła z namysłem wargi — prowadzą tu
ludzkie ślady. Ale żeby dowiedzieć się więcej, musimy tam zejść.
Wzięłam
głęboki oddech, schowałam dłonie w kieszenie. Palce nerwowo przebierały
wewnątrz, natrafiając na różne bibeloty, które mogły być przydatne lub
po prostu zaplątały się tu w ostatnich dniach. Natrafiłam też na
niewielkie zawiniątko, i lekki uśmiech wpłynął na moją twarz, gdy je
wyciągnęłam i rozpakowałam.
— Zatem musimy się wspomóc — przełamałam kawałek na pół i podsunęłam część Sophie. — Żadnego upadania po drodze.
— Serotonina się przyda — uśmiechnęła się.
I
chwilę później faktycznie pochłonęła nas ciemność. Zdawało mi się, że
zdążyłam już nieco przywyknąć do panującej tu atmosfery, ale dalej byłam
wytrącona z równowagi i napięta jak struna. Nerwowo nasłuchiwałam, co
dzieje się za nami, czy lada chwila biurko nie wróci na swoje miejsce,
odcinając nam drogę powrotną, ale przez kilkanaście kolejnych kroków nic
takiego się nie stało. Trzymana przez Sophie lampa dzielnie przebijała
się przez wszechobecny mrok, jednak jej mętny blask był w stanie
oświetlić raptem kilka stopni rysujących się pod naszymi stopami i nie
dało się określić, jak długa wędrówka nas czeka. Ściany pokryte były
cegłami i pleśnią, sufit wisiał nisko, ozdobiony pajęczynami, jedynym
świadectwem życia oprócz śladów stóp. Klaustrofobia dawała o sobie znać,
nie pomagało zatęchłe powietrze i choć chciałam jak najszybciej
wydostać się na zewnątrz, krok stawał się stopniowo coraz bardziej
ociężały. Nie mogłyśmy tu być dłużej niż dwie-trzy godziny, ale w moim
odczuciu mogły to być równie dobrze dni. Tęskniłam za świeżym
powietrzem, za światłem słonecznym, za drzewami, za ogromem przestrzeni -
za tak podstawowymi rzeczami, o których na co dzień łatwo było
zapomnieć, a które w podziemiach miały wartość większą niż złoto, niż
cały majątek Verdamów.
— Nie przypuszczałam, że można zejść jeszcze niżej — mruknęłam.
—
Musieli tu długo kopać — kobieta skinęła głową. Jej złociste włosy
miękko podskakiwały na ramionach, w lokach co jakiś czas wpadał blask
lampy.
Stopnie
nadgryzione były zębem czasu, kamień w wielu miejscach zdążył się
ukruszyć, niemniej zdołałyśmy w końcu dotrzeć do drzwi, ciężkich i
dębowych, okutych metalem. Zaczęłam wodzić palcami po drewnie i licznych
wyżłobieniach i bruzdach. Początkowo sądziłam, że to właśnie tu mogło
być zejście do katakumb, ale, choć panowała tu atmosfera grozy, nie
towarzyszył jej zapach rozkładu, śmierci. Coś innego nie dawało
mi jednak spokoju i lodowaty dreszcz spłynął mi wzdłuż kręgosłupa, gdy
zastanawiałam się, co nas tam dalej czeka. Ale ślady prowadziły nas
wyraźnie tam, innej drogi nie było.
—
Nie przeciągajmy już tego — stwierdziłam. Mogłyśmy zapewne spędzić tu
dobrych kilka minut albo i godzin, zastanawiając się, na ile to
bezpieczne tam wchodzić i jak to najlepiej zrobić, ale oczywistym było,
że pociągniemy za zaśniedziałą i lodowatą klamkę, że nasze buty też
odcisną się w kurzu za progiem. Miałam już serdecznie dość tej
podniosłej atmosfery rodem z opowieści o potworach, którymi straszył
mnie Marcel. Strach ustępował znużeniu, choć adrenalina dalej buzowała
mi w żyłach.
I
Sophie nie przeciągała. Zerknęła na mnie i położyła dłoń na metalu,
mechanizm cicho szczęknął, drzwi ustąpiły z jękiem zawiasów.
Przyzwyczaiłam
się już do ciemności i dlatego musiałam zmrużyć oczy, kiedy spojrzenie
natrafiło na porozstawiane wszędzie świeczki. Pojedynczo każda z nich
jaśniała wątłym płomykiem, czyjaś pracowita ręka zdążyła jednak
rozstawić je w strategicznym miejscach tak, by rozświetlić możliwie dużą
część okrągłego pomieszczenia.
W
centrum znajdywało się... coś. Oceniłam, że to zapewne ołtarzyk i, choć
skromny, był starannie wyczyszczony i niemal lśnił pośród
wszechobecnego kurzu. Pokrywały go malunki i tajemnicze wzory, główne
miejsce zajmowała jednak suto zdobiona karta ukryta za szkłem. Z tej
odległości nie byłam w stanie rozróżnić drobnych liter, pod spodem
mogłam jedynie wyróżnić pieczęć i podpis, zamaszyście pisane litery
zdawały się skupiać na sobie uwagę. Dopiero po chwili zrozumiałam,
dlaczego: wyróżniał się nieco jaśniejszym kolorem od pozostałych liter.
Wolałam się nie zastanawiać, dlaczego.
—
Niezbyt fortunne miejsce na przyjęcie gości — spod kapliczki popłynął
głos. Kiedyś musiał być melodyjny, teraz jednak przebijała się przez
niego pewna twardość, chropowatość. — W dawnych czasach był od tego
salon. Służąca podałaby kawę, może lampkę wina, kruche ciasteczka
maślane.
—
Najadłyśmy się — mruknęłam dość mało zręcznie. Próbowałam przyjrzeć się
mężczyźnie, który wreszcie wstał i podszedł kilka kroków, stając
wreszcie w blasku świec.
Burza
potarganych włosów opadała mu bezwładnie na ramiona i dopiero po chwili
mogłam ocenić, że są złociste, choć znacznie różniły się od
błyszczących, pełnych życia pasm Sophie. Był wysoki i wyglądał na
znacznie starszego od nas, miał ziemistą i poszarzałą twarz, w której
jednak dało się dostrzec regularne, ładne rysy. Wyglądał jak ktoś, kogo
widziałam, choć nie miałam pojęcia, gdzie. Ale z pewnością już kiedyś.
—
Rysunek — wyszeptałam. Choć stworzony dziecięcą ręką, pozbawiony
detali, z pewnością przedstawiał tą samą osobę, tylko starszą o
kilkanaście lat. Ale nagle nie miałam wątpliwości. Mężczyzna przechylił
głowę, zaraz jednak pokiwał ze zrozumieniem głową.
— Byłyście w biurze. Oczywiście. Cóż, zapewne od tamtego czasu moje umiejętności zbytnio się nie poprawiły.
< Sophie? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz