Wyrwana kartka ▪
Wiedźma ▪
Oportunistka ▪
Tyran ▪
?
Czarna legenda bywa czymś więcej niż bajką, którą straszy się dzieci. Za większością historii tkwi człowiek, do bólu realny, choć być może martwy od dziesięcioleci lub setek lat. Zdołał przetrwać w zbiorowej pamięci, ta jednak, skoro jest ludzka, a co za tym idzie, wybitnie niedoskonała, ma skłonność do wybiórczego postrzegania rzeczywistości. Zbyt wiele splątanych nici, za dużo rozbitego szkła, w którym próżno doszukać się czegokolwiek poza fragmentaryczną iluzją rzeczywistości.
Moja babka była surowa, ale jeśli zgrzeszyła, to tylko zbyt wielką wiedzą. Macochę kochałem ja, kochał ją mój ojciec, podobnie jak każdy, kto ją poznał. Profesor nie był złym człowiekiem, zgubiła go ambicja. A jednak żadnego z nich dziś już nie ma.
Babka już od dawna zdawała się wiedzieć, jak zakończy się jej życie. Sękatym palcem wycelowała we wnuka, wełniana chusta spłynęła z przygarbionych ramion.
― Nie maż się.
Chłopiec pociągnął nosem, wytarł po raz kolejny zaczerwieniony nos o rękaw koszuli. Tobołek zanadto mu ciążył, perspektywa udania się gdziekolwiek poza obręb lasu, dalej niż do pobliskiej wioski, przerażała go. Zwłaszcza jeśli miał iść sam, babka bowiem wyraźnie zaznaczyła, że nie uda się razem z nim. Zamierzała właśnie tutaj poczekać na ludzi, którzy zbierali się raptem kilkaset metrów dalej.
― Ja poniosę ― z wątłej piersi ledwo wydobyły się te słowa. Cichutki przejaw odwagi niedorostka rozśmieszył kobietę, może nawet trochę wzruszył.
― Na tych kościstych plecach? ― laska bezlitośnie smagnęła kręgosłup ― Ile jest siły w tych cherlawych ramionach? Idź stąd, dzieciaku, zanim stracę cierpliwość.
Chłopcu zdawało się, że słyszy już pierwsze krzyki, przepełnione gniewem odgłosy przemykały się przez nieszczelne okiennice, przeciskały pomiędzy belami.
― Idź do Glindy. Daj jej tę księgę, powiedz, że przychodzisz ode mnie. Może ona ci wciśnie trochę wiedzy do tej pustej łepetyny.
I chłopiec ruszył. Do celu nigdy jednak nie dotarł, złapany przez jednego z wieśniaków. Księga wiedźmy morderczyni została spalona, jej wnuka z kolei umieszczono w ostatnim miejscu, w którym chciał się znaleźć - w rezydencji ojca.
Nie planował z nią rozmawiać. Właściwie liczył na to, że jego obecność pozostanie niezauważona, że będzie mógł wciąż jak cień prześlizgiwać się zbyt licznymi korytarzami, przemykać się po opustoszałych komnatach, zanurzać się w alejach ogrodu, obserwować wschód słońca razem z wróblami na dachu. Ale ona wciąż i wciąż powracała, odmawiała ignorowania jego istnienia - czego nie można było powiedzieć o jego ojcu. W którymś momencie przyłapał się nawet na tym, że odruchowo jej szuka drobnej sylwetki w zacienionych kątach, gdzie lubiła przysiadać z książką na kolanach, za każdym razem inną.
― Wiedza jest potęgą, mój drogi.
Złoty blask słońca ułożył się na jasnych pasmach kobiety, zdawał się stanowić z nimi jedność. Chłopak lubił się im przyglądać, lubił tę grę światła; od czasu do czasu pojedynczy promyk, co bardziej nieposłuszny, prześlizgiwał się między kosmykami i padał na gładkie płytki podłogi.
― Skoro tak mówisz ― blade wargi ułożyły się w cień uśmiechu, w złudzenie choć śladu posłuchu. Ona nie dała się nabrać, nigdy się nie dawała.
― To paskudne zdanie.
― Słyszałem gorsze.
― Nie wątpię.
Wreszcie spojrzał w jej oczy, w błękitnych tęczówkach błysnęło zrozumienie, ciepło - a może to sobie wmawiał, może tylko doszukiwał się tego na siłę. Znienawidził postać macochy, która zajęła miejsce matki, gdy jednak poznał samą Cristinę, trudno było mu wytrwać w tym uczuciu.
― Nigdy nie należy polegać całkowicie na cudzym zdaniu ― ostrzegła. ― Wiedza pozwoli ci mieć własne. I tego nikt ci nigdy nie odbierze.
― W świetle tego, być może zatem i na tym nie powinienem polegać.
― Zaczynasz łapać, o co w tym chodzi.
Pierwsze dwa lata na uczelni w Toirie spędził na Wydziale Humanistycznym. Po trzecim semestrze musiał jednak wyjechać do rodzinnego miasta, a gdy trafił znów do stolicy, podjął decyzję o przeniesieniu się na Wydział Biologiczny, gdzie zdołał odnaleźć swój kąt.
Spędzone lata na uczelni zdążyły go jednak zmęczyć, znajome i lubiane twarze w większości odeszły i zniknęły w szerokim świecie zaraz po uzyskaniu stopnia magistra. Hugona do pozostania na studia doktoranckie przekonał jeden z wykładowców, profesor Himmerson, surowy i ekstrawagancki specjalista z zakresu botaniki.
Mężczyzna zagadywał go, podrzucał od czasu do czasu co ciekawsze pozycje, zapraszał do swojej pracowni, aż student nawet nie zauważył, kiedy zaczął spędzać właśnie tam więcej czasu niż gdziekolwiek indziej.
Niepostrzeżenie i same studia doktoranckie zaczęły sprawiać mu przyjemność. Rozmawiał z profesorem, ten zaś zapoznawał go ze swoimi znajomymi naukowcami, zachęcał do przebywania z innymi studentami, którzy utworzyli swego rodzaju stowarzyszenie skupione wokół osoby profesora. Debatowali nad potrzebą opracowania słownika botanicznego czy potencjalnym przebiegiem procesu klonowania. Wieczorami spędzali czas na bezwstydnych plotkach, jakie ujść mogły tylko spod warg młodocianych, swawolnych warg studenckich.
Aż do dnia, w którym profesor Himmerson nie miał się przenieść do Obarii, by tam pracować nad nowatorskim wykorzystaniem muchomora złocistego wraz ze swoją grupą. Zaproponował w niej miejsce również jednemu ze doktorantów:
― Chodź ze mną, Hugonie.
I Hugo poszedł. Aż do samego końca.
Defros, Rimehold
04.09, 29 lat
Wydział Biologiczny, Defros
Nieukończony doktorat
Mykolog
W Gildii jadownik i zielarz
Syn szlachcica
Miłośnik poezji
Cierpi na bezsenność
Dzień dobry, witam się z kolejną postacią. Hugo to dobry chłopak, tylko mu parę rzeczy po myśli nie poszło i jego kariera naukowa skończyła się, zanim się właściwie zaczęła.
Zapraszam zawsze i wszędzie do wątków, zezwalam także na używanie Hugona w innych opowiadaniach, tylko prosiłabym o wcześniejszą konsultację.
Kontakt: Discord: Shiruś
Szafka trzasnęła, szkło pustych fiolek zadrżało, a wiszące przy suficie, ususzone ziółka, zakołysały się wraz z ruchem powietrza, kiedy biała postać przemknęła zaraz pod nimi, tupnęła nóżką w stare dechy, czerwonym ślepkom pozwalając wędrować po całej przestrzeni rozległej lecznicy. Ciche prychnięcie wyrwało się zza bladych ustek, równie ciche czarownica umknęło w eter opustoszałego pomieszczenia. Weronika, przez cały, ostatni czas, ni razu domyślić się nie zdołała, iż tak podle ją wykorzystywano. Polecenia gildyjnych medyków wykonywała sumiennie, bez zbędnych sprzeczek i narzekań, czasem tylko łapiąc się na wywąchiwaniu cudzej krwi, gdy coś trzeba było opatrzyć, coś trzeba było zszyć. A Tallulah, w porę na wampirze zachowania reagując, zawsze dawała po łapskach, po łokciach, ramionach – czy to swą twardą ręką, czy kontrolowanymi przez nią smugami wody.
OdpowiedzUsuńI to nie kto inny, jak ognistowłosa czarownica właśnie, swą nową asystentkę bez większych skrupułów bądź obaw wykorzystywała, każdego wieczora prosząc, by wampirzyca lecznicę uprzątnęła, by uzupełniła wszelakich substancji braki, by przygotowała piętro na kolejny dzień pracy. Dopiero Tezeusz, którego imienia zapamiętać Weronika wciąż nie potrafiła, jak i sallandirski czarnoksiężnik, łaskawie białowłosą uświadomili, że jej chęci pracy oraz pomocy, mogły niejednokrotnie zostać przez czarownicę ociupinę nadużyte.
Dlatego, choć równie dobrze mogła właśnie wyjść w poszukiwaniu dzisiejszej kolacji, choć mogła teraz wtulać się w poduszki, wsłuchiwać w wygrywane przez Inannę ballady, jak zwykle, bo dzień jak co dzień, jej to właśnie został przydzielony nieprzyjemny obowiązek sprzątania.
Echo kroków dotarło do wrażliwego, wampirzego ucha, zaraz całą Weroniki uwagę od powstałego przez dzień bałaganu, sprawnie odwracając. Szkarłat dziewczęcego spojrzenia wylądował na sylwecie nieznajomego blondyna.
— Pomóc? — odparła krótko, a jej ochrypły głosik rozniósł się na pobliskie kąty. — Mogę pomóc. Boli? Swędzi? — Blady paluch pomknął wprzód, wskazując na mężczyznę, białe brewki powędrowały ku górze. — Ha, ziółka. Potrzeba?
Szeroki uśmiech wstąpił na zimne, smukłe lico wampirzycy.
Wieczór był dobrą porą. Cienie wydłużały się, rozkładały się wygodnie na trawach, wkradały niepostrzeżenie do domów, i nagle człowiekowi zdawało się, że świat się skurczył, zawęził do jego skulonej sylwetki i wątłego płomyka świecy.
UsuńHugo nie wziął ze sobą lampy, choć rozkładu pomieszczeń jeszcze zbyt dobrze nie znał - miało upłynąć jeszcze wiele dni, nim nauczy się, po których stopniach może stąpać swobodnie, a które wydają z siebie nieprzyjemne skrzypienia. Zdążył za to zapamiętać lokalizację lecznicy, nie tyle jednak z powodu częstych urazów, ile prozaicznej przydatności — ot, miała całkiem pokaźny zapas specyfików maści wszelkiej, może nieco mało tych grzybowych, te braki jednak Hugo już obiecał sobie stopniowo uzupełniać. Mimo zimy w lesie można było znaleźć co odporniejsze gatunki, a że pani Irina nie wydawała się być za specjalnie chętna, by przyjąć "podejrzane okazy", które szczęśliwie miały, oprócz walorów smakowych, całkiem przydatne właściwości lecznice, zielarz skierował swoje kroki na pierwsze piętro. Skoro zaś w lesie zeszło mu się nieco dłużej, niż przewidywał, tym bardziej nie spodziewał się zastać nikogo w pomieszczeniu — tymczasem szarym oczom ukazała się kobieca sylwetka.
Uniósł brwi, ledwo widocznym uśmiechem skomentował jej wypowiedź, żarliwą chęć pomocy. Pełnym dystansu, może nieco zbyt chłodnym, myśli jednak, zamiast powędrować w stronę dopiero co zawiązanej rozmowy lub choćby tych nieszczęsnych ziółek, popłynęły w stronę kobiecych oczu. Czerwone tęczówki, tym bardziej widoczne przecież dzięki okalającej je bieli, uznał za zjawisko równie interesujące, co widziane dzisiaj płomiennice zimowe. Właściwie nawet ich nazwa niosła w sobie coś, co skojarzyło mu się z napotkaną osobą.
— Dziękuję, nie trzeba — komunikat gładko spłynął z warg, pociągnął za sobą lekki skłon głową. — Właściwie przynoszę własne i liczyłem, że w lecznicy nie czeka mnie tak szczegółowa inspekcja jak w kuchni — uśmiech, tym razem nieco dłuższy, nieco mniej zdystansowany, pojawił się na wspomnienie niedawnej rozmowy. Może był przy tym nieco bezczelną próbą wpłynięcia na werdykt. — Hugo Rosenthal, nowy zielarz.