środa, 5 stycznia 2022

Od Mefistofelesa – Stukot


W zamku coś przeskoczyło, kliknęło i oświadczyło, że właśnie ten konkretny zamek do małej, ale również konkretnej chaty, nie do końca godnej, by nazwać ją domkiem, został odblokowany. Pazurem postukał w drewno, zastanawiając się, czy w ogóle jest sens i czy w ogóle warto. Zadecydował.
Warto.
Drzwi rozchyliły się powoli i ze skrzypnięciem, tak jak stare, drewniane drzwi powinny się rozchylać, gdy lekko popchnie się je dłonią. W progu stanęła ciemna sylweta i tylko jej oczy błysnęły lustrem, srebrem odbiły nikłe światło księżyca wlewające się przez któreś z okien do izby.
Gdyby ktoś w niej był, prawdopodobnie zerwałby się ze swojego snu, tknięty jakimś złowrogim przeczuciem. Może nawet i otworzyłby oczy. Może wstrzymałby oddech, zastanawiając się, co należy teraz zrobić. Może poczułby na nagich kostkach przeciąg, chłód wcale nie tak powoli wlewający się do pomieszczenia. Może uniósłby się, leżący na parkiecie cienki materac skrzypnąłby przeciągle. Może stojący w progu potwór rzuciłby się do jego gardła, w sposób godny arcymistrza zatopiłby w ładnie pachnącej szyjce swe ostre kły, przytrzymałby ofiarę swymi ostrymi pazurami i zacząłby żłopać, chłeptać, pić, rzucając w cholerę wszystkie swe postanowienia, wszystkie swe przysięgi i wszystkie swe idee; tylko dla słodkiej krwi, tylko dla stanu, w który wprowadzała. Dla chwili i dla momentu, dla tej cudnej hedonii, za którą nie powinien w ogóle tęsknić, a jednak nadal zdarzały się noce takie jak ta.
Nikogo jednak nie było, opuszczoną chatę zamieszkiwała jedynie stojąca w progu sylweta.
Ale przecież kilkanaście minut pieszej wędrówki, lotu zdecydowanie mniej, ale jakże tu latać, gdy do pełni jeszcze trochę, zajęłoby przedostanie się do czyjegoś domu. Wkradłby się szparą w drzwiach. Stanąłby nad leniwie kołyszącą się w przód i w tył kołyską. Nachyliłby nad ledwo co oddychającym dzieckiem. Gdyby to otworzyło swoje głupiutkie ślepia, kontakt wzrokowy by odwzajemnił.
I ugryzłby.
I po sprawie. I po krzyku. I po kłopocie.
Kompletny nonsens. Bo cóż z tego, że kłopot jeden zażegnany, gdy drugi prędko wyskoczyłby zza rogu, ewentualnie zza drzwi izby w postaci rozwścieczonych, rozhisteryzowanych rodziców? Nie wspominając nawet o nikłej moralności na szczęście nigdy niedokonanego czynu.
Nie miałby serca.
Mefistofeles przeciągnął zimną dłonią po swej twarzy, palcem przejechał po siwej brwi, przesunął po skroni i uporządkował szpakowate włosy. Trzasnął obcasami, otrzepując buty ze śniegu i w końcu wszedł do izdebki. Drzwi skrzypnęły po raz drugi. Rozwieszone wszędzie tam, gdzie tylko można było je rozwiesić, tak, by nie zostało ni jedno niezapełnione miejsce na ścianie, snopki ziół przestały się trząść, nie marzły już od powiewów nocnego wiatru. W chacie nie było już grzecznie odłożonych na miejsce garnków i patelni.
W chacie ucichło, jak gdyby kiedykolwiek było w niej głośno. 
Pazurem zahaczył o jeden z guzików swojego grubego płaszcza, jego końcówka jednak ześlizgnęła się z metalu, wydała z siebie brzydki dźwięk, który uszy wampira wyłapały z wyjątkową sumiennością.
Mefistofeles drgnął, dreszcz prześlizgnął się po kręgosłupie. Na krótką chwilę zaprzestał pozbywania się z siebie wierzchniej garderoby. Przeklnął pod nosem, niezbyt elegancko i niezbyt do siebie podobnie, rozdrażnionym jednak będąc do tego zupełnie odpowiednio.
Powrócił do rozpinania guzików.
Udało się rozpiąć dwa, nim coś zastukało w okno, domagając się uwagi oraz poświęcenia.
— Chwila — mruknął nisko, głęboko z krtani, jedynie kątem oka zahaczając o szybę. Zajął się trzecim guzikiem.
Stuknęło ponownie, mocniej, pewniej. Szkło odezwało się kruchym, nietrwałym dźwiękiem.
— Powiedziałem chwila.
Coś zaprzestało stukania, zamiast tego mrugnęło czarnym okiem i zakrakało przeciągle, strosząc aksamitne piórka. Mefistofeles w tym czasie rozpiął pozostałe guziki. Przekrzywiło głowę, raz w lewo i raz w prawo, stuknęło ponownie, wydało z siebie dosyć niepokojący dźwięk.
A później się odezwało.
— Jagódka! — zaskrzeczało.
— Drogi Archibaldzie, czy są ci znajome definicja lub desygnat słowa chwila? — zapytał z oburzeniem wampir, zrzucając ze swych ramion płaszcz, by następnie delikatnie ułożyć ów na oparciu jakiegoś drewnianego, bardzo chybotliwego krzesła. Podszedł do okna, drapnął w nie pazurem. Kruk w odpowiedzi rozłożył skrzydła, nastroszył piórka i bardzo szeroko otworzył dziób. Zaklekotał.
— Jagódka!
Mefistofeles nie miał wyboru. Nacisnął za klamkę, pociągnął za okno.
Wraz z krukiem do pomieszczenia wleciała śnieżna zamieć ze wszystkim, co mogła tylko ze sobą zabrać. Śniegiem, chłodem, wiatrem, a nawet i kilkoma połamanymi gałązkami. Jedna musnęła wampirzy polik. W geście tym zabrakło czułości.
Okiennica trzasnęła. Zamieć ustała. Wampir westchnął ciężko, kątem oka spoglądając na okropne, przebrzydłe kruczysko, teraz niewinnie czyszczące swoje aksamitne piórka na jednej z opróżnionych już półek.
— Wstydziłbyś się.
— Wstydziłbyś się! — powtórzył po nim Archibald, napuszył czarny kołnierz i wyciągnął się na jednej nodze do przodu, by chwilę później zakołysać się gwałtownie, zupełnie niekontrolowanie, czym prędzej chcąc utrzymać równowagę, trzepnąć szerokimi skrzydłami.
Mefistofeles uśmiechnął się półgębkiem, bo, owszem, wstydzić powinien się i on. Pokręciwszy głową, poprawiwszy swój płaszcz na oparciu krzesła, ruszył ku leżącemu na ziemi, cienkiemu materacowi.
Podciągnął rękawy, zmarszczył czoło, spoglądając na swoje niezbyt wampirze leże.
Padł na to bezwładnie, nie przejmując się wcale wizją ewentualnego wybicia barku. Był kruchy, był słaby, ale nie aż tak, a nawet jeśli, to ewentualny ból zniknąłby w najgorszym wypadku dnia następnego. Nie pozostawiłby po sobie nawet lichego wspomnienia.
Ciemne spojrzenie wbiło się w ciemne pomieszczenie. Ciemne myśli spowiły wcale nie taki ciemny umysł. Dłoń podążyła w bok, pazury przejechały po parkiecie dopóki nie trafiły na to, czego poszukiwały.
Mały zeszycik trafił na Mefistofelesową pierś, palce zacisnęły się na skórzanej okładce mocniej, bardziej, chcąc poczuć ją w całej jej okazałości. Opuszkiem w nią popukał, zastanawiając się nad tym, nad tamtym i nad owamtym.
Umknęła mu chwila, podczas której jeszcze kilkanaście sekund temu siedzący na pustej półce kruk przemknął przez powietrze, by za pomocą dwóch czy trzech machnięć skrzydeł znaleźć się tuż przy materacu. Ptak łypnął oczekująco, przekręcił elegancko, inteligentnie główkę.
Dłoń wyciągnęła się ku piórom, pazur podrapał tam, gdzie kruki drapane lubią być najbardziej. Czarne oczy łypnęły, te drugie, równie czarne, odwzajemniły łypnięcie.
— O czym myślisz?
— Myślisz!
Mefistofeles skinął powoli głową, owszem, myśląc. Westchnąwszy ciężko i zupełnie beznadziejnie, zabrał swą dłoń, by i ją ułożyć na skórzanej okładce. Ścisnąć mocniej. Zastanowić się, choć miał wrażenie, że wszystkie namysły w tej konkretnej chwili były gówno warte.
Pierdolę to.
Ostatnia gówno warta myśl przed snem została zapisana w kajecie. Kruk usadowił się na klatce piersiowej. 
Wampir zapadł w bezsenny sen, nie mogąc następnego dnia podczas swej monotonnej wędrówki konkretnie określić, czy to dobrze, czy to źle, że nie został nawiedzony przez wizje ładnie zakręconych rogów, przez nikły zapach zbyt ostrych perfum, od których w owym śnie prawdopodobnie kichnąłby głośno kilka razy. Może dobrze, bo nawet najpiękniejsze marzenia miały tendencję do zgrabnego przemieniania się w koszmary. Ten również do nich należał, za każdym razem rozwijając się w krwawą jatkę, o dziwo nie będącą powodowaną jakąkolwiek decyzją natchnioną przez wampirze pragnienie.
Wtedy już dawno o nim zapomniał. I o pięknie zakręconych rogach, i o zbyt ostrych perfumach też zaczynał zapominać. Tak przynajmniej sobie wmawiał, skutecznie tłamsząc ciche szepty potwora w swojej klatce piersiowej.
Ruszył wczesnym rankiem, zabrawszy jedynie niezbędne rzeczy, oddawszy wszystkie butelki bimbru tam, gdzie kilka nocy wcześniej obiecał je oddać. Małą chatę opuszczał, gdy słońce jeszcze nie zdążyło wylec zza horyzontu. Czarne ptaki krążyły wysoko na niebie, nad szpakowatą głową i lekko przygarbioną sylwetą.



[ jakieś takieś nic konkretnego, początek przygody, scenka rodzajowa ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz