piątek, 14 stycznia 2022

Od Antaresa - Event

Góry były trudnym terenem, łatwo było o to, by nienawykły koń poślizgnął się na oblodzonym kamieniu lub źle stanął w śliskim, zeszklonym mrozem śniegu. Favellus prychał nieco na brak możliwości rozpędzenia się, ile bogowie sił w kopytach dali, ale mimo to chętnie wychodził z rycerzem na codzienne spacery, objeżdżając tereny starego fortu.
O dziwo, wiecznie zazdrosny rumak zaakceptował tę małą, żółtą kulkę, którą najczęściej można było spotkać przesiadującą w głębokim kapturze rycerza. Antares początkowo martwił się, jak będzie wyglądała współpraca Favellusa z Lumim, jednak najwyraźniej obawy te były kompletnie nieuzasadnione. Sam kurczak miał w sobie coś, co sprawiało, że ciężko byłoby go nie lubić. Chętnie przychodził do innych, dawał się brać na ręce i ćwierkał czasem, wypełniając ciszę nieco nieporadnym jeszcze, ptasim trelem.
Przygotowywana przez Irinę mieszanka mu służyła - Antares spostrzegł, że Lumi nieco przybrał, urósł i się zaokrąglił. W pewnym momencie jednak jego szybki wzrost ustał - zatrzymał się mniej więcej w momencie, kiedy Lumi był wielkości obu pięści Antaresa, i za nic nie chciał dalej się powiększać. Zmartwiony tym faktem rycerz doszedł do wniosku, że może dieta jego kurczaka jest nieodpowiednia, zaś zapytany o to Tadeusz poradził, by wybrał nieco rzeczy, których Lumi jeszcze nie jadł i sprawdził po prostu, którą kurczak zacznie dziobać.
Tym pomysłem podzielił się z Leą, dziewczyna od razu zapaliła się do działania, zaś Antares nie zauważył nawet, gdy wraz z nią i Iriną siedział w kuchni, gotując różne rzeczy. Trochę kaszy gryczanej, trochę mannej, trochę jęczmiennej, nieco gotowanej marchewki, kawałek brukwi, wąskie paski krojonej pietruszki. Do tego pokruszona, sosnowa szyszka, igliwie, odłamki kory, cały kapelusz suszonej pieczarki, gotowana wołowina, paski suszonej wieprzowiny, indyk na parze, fragment kości i chrząstek, nieco wystukanego na desce szpiku, garść mchu, pieczony serek, a także żurawina, dżem jagodowy i garść skał.
Lea obserwowała z uwagą, jak Lumi chodził między półmiskami, zaś Antares zerkał na Leę, podążał za jej szmaragdowym spojrzeniem. Kurczak ominął szerokim łukiem wszystko, co zawierało mięso. Przez pewien czas obserwował szyszki i igliwie, dziubnął je oszczędnie, następnie ze zdziwieniem zerknął na kamienie. Przez moment ćwierkał, zaskoczony, może nieco z pretensjami, w końcu odszedł od półmiska, zajął się kaszami. Pochłonął chętnie dżem, ser też zniknął w ptasim żołądku, kurczak podziobał kawałki gotowanego na twardo jajka.
W końcu Lumi upolował ostatnie przyklejone do krawędzi ziarenka kaszy, a potem usiadł ciężko na środku stołu, przymknął oczy, zwinął ciaśniej skrzydła.
— To wegetarianin — podsumowała Lea, patrząc się na szykującego się do popołudniowej drzemki kurczaka.
— Na to wygląda. Skubie trochę ser i gotowane jajka, ale nie rusza mięsa — odparł Antares.
— Moglibyśmy jeszcze spróbować z rybą — dodała dziewczyna.
— Prawda. Ale tutaj może być ciężko o coś innego, niż solony śledź.
— W takim razie reszta testów będzie musiała poczekać, aż wrócimy do Tirie.
— Myślisz, że jak doda mu się — Antares urwał, ogarnął wzrokiem nowe pokarmy, które polubił Lumi — kaszę, jajka, ser i dżemy, to urośnie większy?
— Tadeusz wspominał, że może tak być. Ale nie jest też tak, że wypróbowaliśmy wszystkie możliwe pokarmy — dodała Lea, podpierając dłonią podbródek.
— Może potrzebuje czegoś… — rycerz urwał, zastanowił się — bardziej egzotycznego?
— Jak na przykład?
— Kokosów?
Zapadła chwila ciszy.
— Nie próbowaliśmy mu jeszcze dać orzechów — zauważyła Lea.
— Jak będzie sezon, to spróbujemy.
— Pewnie!
„No i tak trzymać, chłopie! Plany z laską robić na zaś, niech wie, że umiesz zaopiekować się purchlakiem."
Antares miał pewne opory przed nazwaniem Lumiego purchlakiem, ale plany na zaś z Leą, to bardzo chętnie robił.
— W takim razie, jak wrócimy do Tirie…? — urwał, popatrzył w zielone oczy.
— Oczywiście. Nie mogę się doczekać, aż urośnie — Lea wróciła wzrokiem do kurczaka, wyciągnęła dłoń, ten zaś ufnie wtulił się w jej wnętrze.


Antares, prócz swej zbroi i miecza, postanowił zebrać nieco dodatkowego ekwipunku. W wygodnym plecaku znalazło się nieco jedzenia, do tego liny, jakieś haki. Rycerz nie był pewien, co zastanie w jaskiniach i jak długo zejdzie mu na szukaniu felernych pierścionków, toteż postanowił na wszelki wypadek być przygotowany. Lumiego przekazał już pod opiekę Lei - poza Antaresem, to właśnie z nią kurczak najchętniej przebywał, zaś dziewczyna wydawała się zawsze na tyle radosna, że może dostać go pod opiekę, że Antares szybko wyzbył się wyrzutów sumienia, obarczając ją tym dodatkowym obowiązkiem.
Spiął pod szyją płaszcz, zarzucił plecak na ramię, ostatni raz poprawił wiszący przy pasie miecz. Otworzył drzwi, wyszedł z pokoju.
I niemal staranował astrologa.
Isidoro cofnął się w ostatniej chwili, powiew gwałtownie otwieranych drzwi tylko rozwiał jego grzywkę.
— Pójdziemy razem — powiedział bez wstępów, jak zwykle niewzruszony.
„Pajac w piżamce chce zasuwać do jaskiń? Pogięło go? Trzy kroki i paniczyka trzeba będzie nieść."
„Wiesz, czym jest Isidoro. Jego pomoc na pewno się przyda."
„Sam sobie poradzisz, a laleczka będzie tylko ciężarem. Nie może po prostu powiedzieć, o co chodzi - tak, jak ostatnio?"
Widać Isidoro nie mógł powiedzieć tak, jak ostatnio, zaś w szafirowym spojrzeniu błyszczała jakaś trudna do określenia determinacja.
— Jeśli jesteś tego pewien… — odpowiedział Antares.
Częściowo podzielał obawy maga. Isidoro nie wyglądał ani na wojownika, ani na wytrwałego grotołaza. Mimo to postanowił zaufać mężczyźnie - w końcu Isidoro nigdy się nie mylił.


Krótka wędrówka upłynęła im w milczeniu. Isidoro parł przed siebie, wytrwale niosąc z sobą to, co gwiazdy powiedziały mu, by włożyć do plecaka. Antares torował drogę, zostawiając w świeżo spadłym śniegu wąską ścieżkę. Ołowiane niebo wisiało nisko nad ich głowami, w powietrzu czuło się nadciągający, bezlitosny mróz. Wiatr zawiał im w twarze, targnął połami kapturów, sypiąc po oczach pojedynczymi płatkami śniegu.
„Chujowa ta pogoda."
„Jak to w górach zimą."
„Ty lepiej patrz, czy piżamka daje radę."
Antares odwrócił się, jednak Isidoro nie dawał za wygraną, dzielnie dreptał krok w krok za rycerzem.
— Już niedaleko — powiedział Antares.
— Wiem.
„No tak, na cholerę cokolwiek mówić jasnowidzowi, nie?"
I oto stanęli przed skalną rozpadliną. Antares planował podejść od kompletnie innej strony i stamtąd wyruszyć na poszukiwanie zaginionych, przeklętych pierścionków, jednak skoro Isidoro miał inny pomysł, rycerz postanowił go posłuchać.
— Nie widziałem, żeby to wejście było zaznaczone na jakichkolwiek mapach — zauważył.
— Nie jest.
Na tym rozmowa się urwała, żaden z mężczyzn nie należał do wirtuozów konwersacji.
Wystarczyło ledwie parę kroków ku wnętrzu jaskiń, by wycie wiatru ucichło, a gildyjczyków otoczyła dziwnie opresyjna ciemność. Isidoro przystanął, wyciągnął z plecaka ciężką, krytą latarnię i zapalił lampkę w środku. Jasny, żółtawy blask ognia rozświetlił krótki, kamienny korytarz, kładąc się błyskami na pokrytych smugami lodu ścianach.
Antares natomiast wyciągnął pochodnię, jednak Isidoro pokręcił głową.
— Nie będzie potrzebna.
Toteż rycerz schował przedmiot z powrotem do plecaka. I w milczeniu - ruszył dalej.
Kroki odbijały się echem wśród kamiennych ścian, lód zmienił się w mokre plamy. Antares zwolnił nieco, grunt robił się śliski, zdradliwy, odłamki spękanych skał uciekały spod podeszew. Od czasu do czasu zerkał na idącego za nim Isidoro, jednak astrolog - jak na razie - dawał radę.
„Ale jebie."
Antares zmarszczył brwi.
„Nic nie czuję."
„Pewnie, że nie. Z twoją wrażliwością na cokolwiek nie poczułbyś fetoru zgniłego jaja. Ale smród jest gorszy niż z obornika."
Korytarz urwał się nagle, mężczyźni dotarli do jakiejś większej pieczary. Antares zerknął na Isidoro, ten jednak nie wyciągał swojego wahadełka - popatrzył tylko dookoła, wzrok utkwił w jakiejś żółtawej skale, a następnie ruszył w jej kierunku.
— Nie musisz… sprawdzić drogi? — spytał rycerz.
— Nie.
I rozmowa się urwała.
Isidoro poświecił latarnią wokół żółtej skały, szukając czegoś. Światło padło, ugięło się, obrysowało wąskie pęknięcie w ścianie pieczary. Astrolog ruszył w tym kierunku, Antares zaraz do niego dołączył, wyprzedził. Przecież to on powinien torować drogę.
Wtem mag zaklął, tembr jego głosu zaniepokoił rycerza.
„Wszystko w porządku?"
„Nic nie jest w porządku. Niedobrze mi."
Antares bezwiednie zwolnił.
„Chcesz, żebym się zatrzymał?"
„Nie, kurwa, idziemy dalej. Trzeba to ogarnąć, bo będzie wstyd przed Leą."
Rycerz miał przeczucie, że gdyby Lea usłyszała, że nie był w stanie wykonać powierzonej misji, pewnie raczej by się zmartwiła i dopytywała o jego stan zdrowia, niż źle o nim myślała.
„Dalej czujesz ten zapach, o którym mówiłeś?"
„Tak, kurwa. Weź, jakby coś tu zdechło i zgniło."
„Ja nadal nic nie czuję…"
„Sprawdź lepiej, czy paniczyk jeszcze daje radę."
Antares obrócił się, popatrzył na Isidoro. Może mu się wydawało, może to była kwestia światła lampy, ale astrolog zdawał się jakoś podejrzanie blady, cienie kładły mu się pod oczami.
— Isidoro? Wszystko w porządku?
— Nie — odparł mężczyzna. — I nie będzie w porządku, dopóki nie opuścimy tej jaskini.
Antares zatrzymał się, jego brwi same się ściągnęły.
— Skoro wyjście stąd pomoże… Cóż, poprowadziłeś mnie już wystarczająco daleko. Mogę zabrać cię do wyjścia i kontynuować sam…
Nie zdążył dokończyć zdania, Isidoro już potrząsał głową.
— Nie, nie znajdziesz sam pierścionków. Nie wątpię w twoje umiejętności, ale one są po prostu zbyt małe.
— Poradzę sobie.
— Mogę dalej iść — Isidoro postąpił kilka kroków. — Nie jest aż tak źle.
Rycerz przez chwilę się wahał, jednak w oczach astrologa błyszczała jakaś nienazwana determinacja.
— Jeśli zrobi się naprawdę źle, po prostu cię stąd wyniosę.
— Wiem.
Antares z lekkim ociąganiem ruszył dalej, oglądając się co jakiś czas na astrologa. Zastanawiał się, czy powinien spytać go o źródło jego złego samopoczucia, które udzielało się również magowi, ale nie rycerzowi.
— Co tu się właściwie dzieje? — odezwał się w końcu.
— Nie wiem — odparł z rozbrajającą szczerością Isidoro.
„Łże. Mówiłem, że jak jasnowidz, to śliski typ." Głos tego drugiego nie miał w sobie wiele mocy, ale słowa nadal były w jego stylu.
— Ale powiedziałeś, że nie poprawi ci się, aż nie wyjdziesz z jaskini… — Rycerz zmarszczył brwi zastanawiając się, czy Isidoro nie ma czasem klaustrofobii, czy czegoś podobnego.
Astrolog westchnął, przyspieszył nieco kroku. Antares dostrzegł perlący się na skroni pot.
— W tym miejscu jest coś, co sprawia, że magowie gorzej się czują. Ale to uczucie… jest inne, niż pole antymagii. I nie uda się tego zmienić, będę musiał jakoś wytrzymać.
Isidoro wspominał kiedyś o tym polu antymagii. Ten drugi stwierdził wtedy, że na pewno nie przeżyłby wycieczki w takie miejsce. Przypomniawszy sobie o tej rozmowie, Antares poczuł nieprzyjemne mrowienie przechodzące wzdłuż kręgosłupa. Jak na maga mogło wpłynąć to nowe… coś?
„A ty cokolwiek wiesz? I dlaczego tylko ty i Isidoro tak źle reagujecie?"
„Mam hipotezę." Głos maga wydawał się jeszcze bardziej zmęczony. „Na twoją magię ogólnie trudno jest wpłynąć, ale i ty nie potrafisz sięgnąć nią poza własne ciało. Mój dar jest tego przeciwieństwem, więc i to pole antymagii, co pajacyk wtedy opowiadał, i to pole chuj-wie-czego teraz, będzie na mnie mocniej wpływać."
Antares się zafrasował.
„Mogę ci jakoś pomóc?"
„Przymknij się i nie truj tyłka" prychnął mag. „Na suchą dupę Nathoriego, chyba będę rzygał…"
Cisza zapadła w umyśle rycerza, mężczyzna z niepokojem zerkał to na Isidoro, to na drogę przed sobą. Nie lubił stawać przed problemem, którego nie miał możliwości rozwiązać. Jeśli problem był trudny, w porządku - ale jeśli rzeczywistość wytrącała mu z ręki wszystkie możliwości, jeśli kompletnie nie było na nic sposobu… Antares westchnął.
I w końcu poczuł ten zapach.
Ciężki i mdlący, momentalnie urósł mu w gardle obrzydliwą gulą. Przywodził na myśl zgniłe, rozkładające się mięso, zmieszane z jakimś butwiejącym, bagiennym odorem. Rozkład, bezruch, stagnacja. Jakby coś zdechło, ale zamiast obrócić się w końcu w pył i przestać istnieć, wciąż tkwiło zawieszone w jakimś nienaturalnym, obrzydliwym stanie. Antares sięgnął dłonią rękojeści miecza. Instynkt wojownika podpowiadał, że zaraz mu się przyda.
Jeszcze parę kroków i korytarz wyszedł na kolejną pieczarę. Ściany tonęły całkowicie w mroku, latarnia wylewała swe pobladłe światło jedynie na spękane, nierówne podłoże, poznaczone nieregularnymi głazami i ostrymi skałami. Opresyjne uczucie bycia obserwowanym narastało, tak samo jak i to wibrujące w powietrzu, agresywne napięcie.
— Isidoro? Tu coś żyje…
— Nie żyje. Ale jest. I zaraz przyjdzie.
Antares wyszarpnął miecz z pochwy, stanął bliżej astrologa. Zerknął na niego kątem oka - prócz pozieleniałej twarzy, Isidoro wydawał się podejrzanie spokojny i opanowany. Drugi mężczyzna westchnął, zatrzymał się wpół kroku i sięgnął do plecaka. Wydobył z niego niewielki bukłak, odkręcił, wokół rozniósł się mocno ziołowy zapach. Isidoro pociągnął z niego duży łyk, skrzywił się, otarł usta wierzchem dłoni.
— Co to było? — spytał Antares.
— Herbata ziołowa. Pomaga na nudności — odparł krótko.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, nie zdążył zaoferować bukłaka Antaresowi, ten drugi nie zdążył prychnąć, że to i tak nic nie da. Powietrze w jaskini stężało, kłąb ciemności oderwał się od ściany, z mokrym mlaśnięciem runął na dno kawerny. Oczy rycerza rozjarzyły się, magia popłynęła wartkim strumieniem, blade światło latarni wydawało się nagle jasne niczym płomień ogniska, wydobyło z mroku kształt nienazwanego stwora.
Mrowie kalekich, dygoczących w spazmach kończyn, sączyło się z nabrzmiałego zgnilizną tułowia, porastające brzuch zęby szorowały ze zgrzytem po kamieniu. Kępy kudłów plątały się o wystające skały, monstrum parło przed siebie, drżąc w bolesnych konwulsjach. Jedna z kończyn, wygięta pod nienaturalnym kątem, zaczepiła o kawałek skały. Potwór szarpnął gwałtownie, kończyna odpadła, ciągnąc za sobą lepkie nitki zepsutej krwi i ropy. Niepodobny do niczego dźwięk wydarł się gdzieś z wnętrza potwora, Antares skrzywił się, poprawił uchwyt na rękojeści miecza.
— Nie ruszaj się — przykazał Isidoro, w dwóch krokach dopadł monstrum.
Gromril gwizdnął krótko, śpiewnie, metal gładko przemknął przez staw, stwór zachwiał się, brocząc cuchnącą posoką, runął ciężko w kałużę gnijącej krwi. Antares odskoczył, ocenił chłodnym spojrzeniem. Nie widział ani oczu, ani paszczy, żadnego punktu, w który dobrze byłoby trafić. Jego przeciwnik składał się z kończyn i tułowia.
Tymczasem potwór odwrócił się, to co było brzuchem stało się plecami, kończyny powyginąły się, trzasnęły stawy. Stwór znów czknął w spazmach, bluznął śluzem. I rzucił się na Antaresa.
Rycerz gładko uskoczył, potwór - czymkolwiek był - poruszał się ślamazarnie, nieskoordynowanie, chaotycznie. Odnóża młóciły powietrze, nie trafiając w nic, tułów ocierał się o kamień, zostawiał kawały mięsa na potrzaskanej skale. Ale potwór parł do przodu, nie przejmował się w ogóle tym, że części jego ciała rozpadają się wniwecz, że dno jaskini tonie w krwi i tkance.
Coś zadrgało nagle we wnętrzu monstrum, tułów nadął się, zadygotał. Stwór wyciągnął odnóże w stronę Isidoro, astrolog zachwiał się, oczy potoczyły się w tył, do wnętrza czaszki, mężczyzna błysnął upiornie białkami. Rycerz nie zdążył nawet dotrzeć znów do monstrum, gdy to cofnęło swoje macki, sięgnęło teraz Antaresa.
Antares poczuł nagle ucisk, obecność, dotyk - w miejscu, gdzie się nie spodziewał. Wprost we wnętrzu swego umysłu.
„WYPIERDALAJ!" zawył mag, ogłuszający ryk zmieszał się z parzącą ciemnością jego ognia.
Przez ułamek chwili Antares nie widział już jaskini, ale krąg czarnych płomieni, pożerających wszystko, czego tylko się dotknęły. Cienisty ogień, inkarnacja destrukcji, wypełnił cały umysł, tworząc barierę nie do przebycia, zaporę, która zazdrosnym splotem otulała umysł rycerza, drąc na strzępy wszystko, co próbowało chociaż do niego podejść.
Potwór zawył z bólu, runął w konwulsjach na zmarznięty kamień. Antares otrząsnął się, ostrze znów zaśpiewało, ciemny metal zatopił się w nabrzmiałym tułowiu. Monstrum znów ryknęło, znów się zerwało, nie bacząc na to, jak długi miecz rozdziera tkankę, jak pruje wzdłuż boku, zostawiając na nim długie rozcięcie.
Kończyny młóciły nieskoordynowanie, pękł stalagmit, z rozcięcia wypłynęły oślizgłe serpentyny wnętrzności. Wybuchł smród, organy o nieopisanych kształtach plasnęły o dno jaskini, potwór poczołgał się dalej, zostawiając za sobą girlandę różowego szlamu. Wył, skręcał się w konwulsjach, pozostałe kończyny wierzgały, obracając napęczniały tułów.
Antares znów przyskoczył, znów ciął, odskoczył. Na dno jaskini poleciały kolejne odnóża, rozwlekł się kawałek skręconego jelita. Rycerz uniknął jednego ciosu, potem kolejnego, wyprowadził kontratak. Płat zgniłego mięsa opadł z obrzydliwym mlaśnięciem, ale potwór wciąż żył, wciąż się ruszał. Pełzał, wył, miotał się, wciąż usiłował sięgnąć Antaresa.
Rycerz nie miał litości. Ostrze gwizdało w powietrzu, gromril ciął bez skrupułów, pozbawiając monstrum kolejnych fragmentów ciała. Te rozpadały się, gniły w oczach, rozlewając się po dnie jaskini śluzem i kłakami tkanki.
Aż w końcu ostatni fragment znieruchomiał, zastygł w pośmiertnym stężeniu, bryzgająca z rozcięcia ropa skończyła się, ustała. Antares opuścił ostrze, ogarnął wzrokiem pobojowisko.
— Nie wiem, co to było — powiedział cicho, jego głos niósł się daleko w pustej nagle pieczarze.
Isidoro stał z latarnią, oczy miał zamknięte.
— Twór, którego zmieniła magia tutaj — odpowiedział, głos łamał się, brzmiał zmęczeniem, trwogą.
— Isidoro, jak się czujesz?
— Poradzę sobie — odparł astrolog, westchnął. — Ale powinniśmy stąd odejść. — Wyciągnął rękę. — Poprowadź mnie. Ku przejściu z rozszczepionym stalagmitem.
Antares zawahał się, procesując słowa, w końcu strzepnął miecz, schował, podszedł do astrologa. Chwycił jego dłoń, rozejrzał się. Faktycznie, spostrzegł charakterystycznie rozszczepiony stalagmit, poprowadził mężczyznę w jego stronę. Isidoro szedł ostrożnie, wysoko podnosząc stopy, latarnia kołysała się w jego dłoni.
„Jak sobie radzisz?" rycerz spytał maga.
„Nawet nie pytaj, daj mi umrzeć" prychnął tylko.
Antares nie pytał.
Minęli stalagmit, Isidoro otworzył oczy. Teraz nie zobaczyłyby już krwawej jatki, jaką rycerz uczynił w kawernie, resztki ohydnego potwora pochłonęła nieprzenikniona ciemność. Astrolog puścił dłoń rycerza, podniósł wyżej latarnię, nabrał głębszy haust powietrza… skrzywił się nieco, ale podjął wędrówkę. Krokiem żwawym, szybkim, pełnym determinacji.
— Już blisko — powiedział.
Korytarz wił się, kluczył, skręcał w najmniej oczekiwanych momentach. Miejscami stawał się niemożliwie wąski. Mężczyźni parli naprzód, Antares częściowo czuł, częściowo słyszał, jak mag leży plackiem, jak wierci się, pojękując boleśnie.
— Tam są.
Isidoro nagle stanął, wskazał dłonią. W sączącym się z lampy świetle Antares dostrzegł jakiś złoty błysk. Podszedł, podniósł obrączkę. Najpierw jedną, potem drugą, leżącą ledwie parę kroków dalej. Uniósł wzrok - w dali dostrzegł blady prześwit zimowych chmur. To tam była rozpadlina, w którą pierścionki wrzucili niegdyś zakochani.
— Dlaczego tak się stało? — spytał, nie do końca oczekując odpowiedzi. — Dlaczego duch jednego zaczął nękać to drugie? Przecież się kochali. Więc dlaczego?
— Nie wiem — odparł Isidoro. — Ale wiem, że jeśli wyniesiemy pierścionki z tej jaskini, wszystko wróci do normy.
— Myślisz, że to magia tutaj… w jakiś sposób zniekształciła uczucia zaklęte w pierścionkach?
— Może. — Astrolog pozostał enigmatyczny.
Antares przez chwilę kontemplował spoczywające na dłoni złote ogniwa.
— Wiem, co się stanie, jeśli zrobi się daną czynności, jeśli podejmie się dany wybór. Ale nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego dokładnie tak się dzieje — dodał Isidoro, w jego oczach czaił się jakiś rodzaj skruchy. — Wybacz.
— Nie musisz mnie przepraszać — Antares po raz ostatni zerknął na pierścionki w dłoni, schował je do kieszeni. — Chodźmy stąd. To złe miejsce, powinniśmy wracać.
Isidoro tylko skinął głową.


Pierścionki stopiono. Kawałki złota obróciły się w bezkształtną masę, wypełniły formę, stały się broszą. Nic nieznaczącą, sprzedaną na targu, obróconą w kompletnie zwyczajne, złote korony. Uczucie, które słupem ognia otulało serce za młodzieńczych lat, okazało się tylko banalnym wspomnieniem, popioły dawnej miłości wystygły kompletnie, stały się jedynie zawadą.
Antares przez pewien czas rozważał całe zajście, gdzieś w głębi serca bolało go, że płomienne uczucie może tak po prostu wziąć i zniknąć, kompletnie wygasnąć, jakby nigdy go nie było. I że może przegnić, zmienić się, przywołać zjawę, nękać tą drugą stronę.
„Spokojna twoja przylizana, tobie taka akcja nie grozi" mruknął znienacka mag.
„Czujesz się już lepiej?"
„Ta twoja troska jest trochę… No nie troszcz się tyle, w każdym razie" prychnął. „Nic mi nie będzie. Nie jestem jakimś leszczem, dobra?"
„Nadal martwi mnie, jak mocno na ciebie to wpłynęło."
„Weź, do cholery ciężkiej!"
„Jesteś częścią mnie, oczywiście, że się martwię."
„Spierdalaj."
Antares westchnął.
„Nie rozumiem magii, nie chcę wejść w podobne… miejsce… ponownie."
„Jak wleziesz, to trudno" prychnął mag. „Jakoś dam radę. Lepiej się zastanów, jak to zajebiście opowiedzieć, żeby Lei kapcie spadły."
Antares zastanowił się. Wrócił wspomnieniami do girland wnętrzności rozwłóczonych wśród ciemności i doszedł do wniosku, że może lepiej będzie nie opowiadać o tym epizodzie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz