piątek, 28 stycznia 2022

Od Lei cd. Antaresa

Wszystko potoczyło się zbyt szybko.
W jednym momencie grupa, z profesorem na czele, zachwycała się stanem zachowania całej budowli. W drugiej Marco wszedł na niby-mostek, ale nawet jeśli nie spadł z na tyle dużej wysokości, by coś sobie uszkodzić (choć dziadek zwykł powtarzać, że choćby i najmniejsze potknięcie może się skończyć tragicznie), nawet jeśli zdawało się, że jedyną konsekwencją zbyt brawurowego marszu będzie wytaplanie się w cuchnącej brei, finał okazał się być dużo poważniejszy. I to właśnie zadziało się w trzeciej chwili, w której to zbyt wiele wydarzyło się naraz: odpadł kawałek dachu, Antares doskoczył do Marco, przechwytując kamienny fragment. Przechwytując na swoje plecy, ściślej rzecz ujmując.
— Uciekaj — doktorant, dalej w szoku, wciąż leżał w kałuży, okrągłymi ze strachu oczami wpatrywał się w górującą nad nim sylwetkę, niezdolny, by wypełnić polecenie. 
Doskoczyłam do niego, podchwyciłam za łokieć i zmusiłam do wstania; nie był dużo wyższy ani cięższy ode mnie, pchane adrenaliną mięśnie zrobiły swoje, pomagając dźwignąć się z powrotem na nogi mężczyźnie. Nieprzyjemny chlupot towarzyszył przy wyjściu z powrotem na (póki co) stabilną posadzkę, zupełnie inaczej sprawa miała się jednak z Antaresem. Bezlitosna siła grawitacji, najwyraźniej wygrywająca tu z boginią Kunwaktoką, zdążyła już po kolana zepchnąć rycerza w czeluści bagien, i najwyraźniej nie zamierzała na tym poprzestać.
Pascal doskoczył do Antaresa, spróbował pochwycić potężny kawałek skały w ramiona, ale aż jęknął, gdy odczuł ułamek tego ciężaru. Dołączył również profesor, wymienił porozumiewawcze spojrzenia z mężczyzną:
— Na trzy — zakomenderował. — Raz, dwa...
— Trzy — geolog spiął wszystkie mięśnie, niemniej ciężki kawałek wreszcie spadł, uderzył głucho w breję, wzbijając przy tym cuchnącą fontannę.
— Nie ruszaj się — biolożka szybko podeszła do Antaresa, zupełnie nie przejęła się bagienną kałużą. — Jeśli uszkodziłeś sobie kręgosłup, nie powinieneś zmieniać pozycji.
— Wszystko w porządku — rycerz wyprostował się. Powoli, wciąż tkwił w bagnie do połowy ud, teraz jednak nie zapadał się już tak szybko, gdy został oddzielony od ciężkiego bloku.
Verena wciągnęła tylko ze świstem powietrze.
— Zaraz cię wyciągniemy — profesor z pewnym wysiłkiem wyjął stopę z gęstej brei, niemniej ujęli z geologiem rycerza pod pachy i zgodnie wyciągnęli go na posadzkę. — Możesz chodzić?
— Bez problemu.
 Marco, odzyskawszy wreszcie władze w kończynach, spojrzał na Antaresa. Wciąż trzymał nisko pochyloną głowę, targany najwyraźniej wyrzutami sumienia. Splatał i wykręcał palce, odchrząkiwał nerwowo:
— Dziękuję — nie zogniskował wzroku bezpośrednio na Antaresie, błądził gdzieś po niedookreślonych punktach.
— Cieszę się, że nic ci nie jest.

Udało nam się wyjść na zewnątrz - ostrożnie stąpaliśmy po posadzce, omijaliśmy wszelkie ślady wilgoci, w końcu jednak udało się wyjść na światło dzienne.
— Pokaż — podeszłam do niego.
— Nie trzeba, naprawdę, niedługo się zagoi.
— Proszę.
Uważnym wzrokiem powiodłam po odsłoniętych plecach rycerza, opuszki palców zatrzymały się o kilka centymetrów nad skaleczeniami. Wodziłam wzrokiem po kolejnych ranach, i bardzo mocno usiłowałam wpoić sobie, że to bezosobowe plecy, którymi po prostu trzeba się zająć. To nie był czas ani miejsce na drżące dłonie, irytujące szczypanie pod powiekami. Bezosobowe plecy, a nie Antares.
— Żadnych złamań — westchnęłam z ulgą.
Nawet jeśli zdołał uniknąć pogruchotania kości, pozostały otarcia - nieregularne, ostre krawędzie skały odcisnęły się w bladej skórze, pozostawiły liczne zadrapania, niektóre powierzchowne, inne głębsze, krwawiące.
— Całe szczęście — historyczka pokręciła głową.
— W magazynie powinny być bandaże i zioła. Trzeba to koniecznie zdezynfekować, bo nawet nie będę wam wymieniać, co się może znajdować na takich skałach — Verena kucnęła obok, zmarszczyła brwi, gdy oglądała rany, zerknęła w moją stronę. — Pomóc ci?
— Dam radę — głęboki wdech. Potem kolejny. Bezosobowe plecy, nieruchome dłonie.
— Absolutnie nie można dopuścić do zakażenia — geolog ustawicznie odwracał wzrok od ran, wyraźnie przejęty całą sytuacją.
— Wrócimy do obozowiska. Opatrzysz Antaresa, a my zabierzemy sprzęt i zaraz pójdziemy znowu do lazaretu — zdecydował Fioravanti. — Trzeba tam wszystko jak najszybciej zabezpieczyć.
Uniosłam raptownie głowę, zaskoczona tą decyzją. Profesor najwyraźniej jednak troszczył się o dobro każdego członka, przy tym jednak pozostawał wciąż naukowcem, który kuł żelazo, póki gorące.
— Może lepiej zaczekać? — zmarszczyłam brwi. — Pójdę z wami, tylko opatrzę Antaresa. Ta konstrukcja jest dość... niepewna.
— To zbyt ryzykowne — poparł mnie rycerz.
— Akurat od ciebie nie chcę słuchać o ryzyku. Ani się obejrzycie, a oboje wrócicie, te ruiny nigdzie nie uciekną — roześmiał się profesor. — Mamy Pascala, tymczasowo sprawdzi się w roli osiłka. Znamy już ten budynek, wszystko powinno być w jak najlepszym porządku.
— Cholera jasna, z tymi bóstwami zawsze się tak kończy — parsknęła Verena. — Poświęcenie i pokuta, torf to chociaż możesz to zbadać i coś przewidzieć.
— Patronuje sprawom skazanym na porażkę — przypomniała historyczka. Wciąż spokojna, wciąż opanowana; ani kosmyk nie wydostał się z ciasno związanego koka, tylko po nieco zaciśniętych wargach, bardziej niż zwykle rozbieganych oczach, dało się zauważyć i nią targające wzburzenie. — Nie powoduje ich, ale towarzyszy tym, którzy przez nie przechodzą.
— Mam nadzieję, że jest wielozadaniowa, bo wychodzi na to, że będzie miała z nami roboty — przewróciła oczami, grupa w końcu jednak wyszła, by prowadzić dalszą część badań.

— Już prawie koniec, jeszcze lewa w górę.
Antares uniósł rękę, przełożyłam bandaż przez bark.
— Nie jest za ciasno? Jak się czujesz?
— Wszystko dobrze. Niedługo nie będzie po nich śladu — zapewnił.
— Ale teraz są — odparłam. Ostrzejszym tonem, niż zamierzałam, niemniej cieszyłam się chociaż, że głos mi się nie załamał.
— Trzeba było działać szybko.
— Wiem. Uratowałeś mu życie — spróbowałam się uśmiechnąć. — Ale mógłbyś być czasem milszy dla swoich ubrań.
Chciałam powiedzieć, by więcej tak nie robił. By obiecał, że więcej się nie narazi, zwłaszcza w tak brawurowy sposób, że będzie się trzymał możliwie z daleka od wszelkich spadających dachów, od choćby najmniejszej kałuży zdradzającej bycie bagnem. Od wszelkiego, co złe i niebezpieczne. Jakaś część mnie zastanawiała się nawet przez ułamek sekundy, ile czasu ciężki miecz tonąłby w tym bagnie.
Ale wiedziałam, że żadna z tych myśli nie zostanie wypowiedziana ani teraz, ani nigdy. Antares był rycerzem — narażał się. W imię słusznej sprawy, swoich przekonań, kodeksu, dobra każdego poza nim samym. W imię idei, które dla większości społeczeństwa były pojęciami zupełnie abstrakcyjnymi i oderwanymi od rzeczywistości — a jednak on w jakiś sobie tylko znany sposób nadawał im realności, wcielał je w życie, gdy tylko mógł, i jak tylko mógł. To była jedna z wielu rzeczy, które mnie w nim ujmowały, prosto i szczerze chwytała za serce. Gdyby w tym momencie oderwał się kolejny fragment dachu czy nawet nieba, nie wątpiłam nawet przez sekundę, że znów by doskoczył, przyjął ten ciężar na swoje barki.
— Do wesela się zagoi — zacytowałam babcię, z uwagą obejrzałam skórę. Obrażenia Antaresa zasklepiały się znacznie szybciej niż u przeciętnego człowieka, co jednak nie znaczy, że był ze stali. Nawet jeśli miały zaraz zniknąć, podejrzewałam, że muszą boleć. — Tylko teraz musisz odpocząć.
Gdy dookoła nie panował zgiełk ekipy, było trudniej. Plecy nagle nie były bezosobowe żadną miarą, i nawet jeśli nie widziałam twarzy Antaresa, zbyt dobrze znałam ten głos. Zbyt dobrze wiedziałam, jaką aurę wokół siebie roztacza, by cokolwiek w nim było bezosobowe.
Łzy popłynęły zupełnie nieproszone.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz