środa, 12 stycznia 2022

Od Leonardo – On

Jestem złamany. 
Popsuty. 
Wyzuty. 

Od ponad trzech miesięcy żyję w nieustającym strachu przed dniem i jego konsekwencjami. Światło słoneczne wydaje się za jasne, ptaki na dworze są głośne, a sąsiad z pokoju obok nie przestrzega ciszy nocnej i w momencie gdy zegar wybija północ, przypomina sobie, że miał wyjąć coś z dna komody; zrzuca z niej kilka rzeczy, w tym szklankę z wodą, którą przyniósł sobie kilka godzin wcześniej i siarczyście przeklina. Woda chlupie zaskakująco głośno i zalewa parkiet, który prawdopodobnie zaczyna już powoli gnić. Słyszę to wszystko. Słyszę wszystko. Czuję wszystko. Wiem kiedy kot układa się w nogach mistrza, którego kwatera znajduje się prawdopodobnie najdalej od mojej – szelest kołdry jest ogłuszający, Cervan mówiący niezrozumiałe zdania przez sen brzmi, jak szept składany prosto na ucho. Dźwięk szkła odbijającego się od drewna jest więc odgłosem o takim natężeniu, bym każdego wieczoru kończył skulony na podłodze, płacząc z bólu. 

Wiem teraz za dużo, ta wizja mnie przeraża 

Ilość docierających do mnie bodźców jest przytłaczająca. Gubię się w kakofonii dźwięków i zapachów. Ludzie szepcą tak wiele i nieustannie szydzą za swoimi plecami, następnie uśmiechają się do siebie, jak gdyby nigdy nic i czuję się, jakbym był powiernikiem sekretów, które przecież nigdy nie powinny znaleźć się w moim posiadaniu. Chęć skłócenia ze sobą ludzi z każdym dniem narasta i nie wiem, co mam począć z obrzydliwą ilością żółci, która zalega mi na żołądku i którą opływam. Tętnię nienawiścią i karmię się nią, choć przyrzekałem sobie, że mam to za sobą. Roztyty w gniewie i rozżaleniu nie przypominam sam siebie, jestem brzydki, zmarszczony, obślizgły i śmierdzę. Wiem, że noszę się w paskudnym odorze, widzę to na ich twarzach. Straciłem pazury, utknęły w drewnie, gdy rwałem je na strzępy, a na bokach brakuje mi sierści, bo gryzę się za zamkniętymi drzwiami, jakbym miał pchły, gdy w rzeczywistości to tylko pochłaniające mnie nerwy i złość i uczucie, które tkwi tak głęboko, a którego opisać nie potrafię.

wilk bestia potwór
ja

Obiecano mi, że gdy przyznam się sam przed sobą, wszystko stanie się prostsze. Stopniowo dochodzę do wniosku, że perfidnie mnie oszukano. 
Przez dziurę pozostawioną po oknie, którego framugi dawno już wyrwałem i których resztki leżą pod stertą desek i piór, które kiedyś przypominały jeszcze łóżko, wyglądam jedynie nocą. W ciągu dnia przesuwam poszarpane zasłony i staram się zasnąć. Zazwyczaj kończę jednak oglądając wycinankę, rzecz, która jako jedyna ma prawo pozostać w całości i zadbana – i gładzę ją szorstkim palcem. Jest taka piękna. Wyszeptuję sam do siebie, żałując, że nie potrafię tych słów uznania przekazać autorowi. 
Tak samo, jak nie przyznaję się nigdy, że wychodzę z pokoju tylko dla niego. Szukam go obolałym wzrokiem, podchodzę i kulę odrobinę ogon. Jestem tak mały, tak żałosny przy jego cieple, a on i tak mnie kocha, aż boli, aż piecze w piersi i dławię się tym uczuciem, rozkwitam w nim, bo jest słodkie jak miód i rozpływa się tępym uczuciem na języku. I kocham go, kształt jego nosa i pełnię ust. Słony posmak złotej skóry, perły na czole rosnące w ostrym świetle. Kocham falę jego kręgosłupa i włosy wchodzące mi do ust, gdy przytulam go czule. Z umiłowaniem przyglądam się krzywemu palcu u lewej stopy i równie mocno uwielbiam pieprzyk na jego prawym ramieniu. I myślę o nim w prawie każdej godzinie dnia, nakładając śniadanie i gasząc ochłap świecy, której wosk zaczął wtapiać się w parkiet.
I kocham go tak po prostu kochać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz