czwartek, 13 stycznia 2022

Od Antaresa cd. Lei

Dzień rozpoczęcia wykopalisk nadszedł. Naukowcy zebrali tony sprzętu, przemieścili się ku pierwszej z wybranych przez Fioravantiego lokacji. Była to dzielnica biedoty, rozciągająca się zaraz u stóp płaskowyżu stanowiącego ich główną bazę. Sam płaskowyż, wtulony w obrzeża miasta, dawał dobry ogląd tego, gdzie należało dalej iść.
Z naprędce skleconych, biednych domków, nie pozostało zbyt wiele - tych, którzy w swym posiadaniu mieli mniej, niż nic, historia skazywała na bezimienne zapomnienie. A przynajmniej skazywałaby, gdyby nie ta garstka ludzi, którzy bezinteresownie nieśli ukojenie w nędzy i chorobie.
Resztki jakiegoś niewielkiego budynku wystawały ponad zielonkawo-brunatną wodą bagna, częściowo wspierały się na trzymanej korzeniami drzew wysepce. Budynek wyglądał, jakby rozważał, czy rzucić się w bagienną toń teraz, czy może jeszcze trochę poczekać. Gdy cała grupa się zbliżyła, Antares dostrzegł, że budynek wspiera jakaś druga konstrukcja - dużo niższa, ale za to podłużna, przypominająca kształtem stajnię.
— Oto i świątynia bogini Kunwaktoki — oznajmił profesor, kierując swoje słowa głównie do Lei i Antaresa. — Tradycyjnie - wraz z przyległym lazaretem — Dłoń profesora wskazała w kierunku „stajni".
— Czego boginią była… — Lea urwała pytająco.
— Kunwaktoka? Cóż, nie mamy precyzyjnych informacji, ale chociaż przy każdej jej świątyni było coś na kształt gabinetu lekarskiego lub czegoś podobnego, raczej nie była wiązana z uzdrowieniem.
Nie wiadomo skąd wychynęła Abelarda - historyczka była już w swoim żywiole.
— Przyporządkowanie dziedziny danemu bóstwu potrafi nastręczać problemów — wtrąciła. — Raz, że nie zawsze jesteśmy w stanie odczytać to z pozostałych materiałów, a dwa - bóstwa się zmieniają.
— W jaki sposób?
— Tak, jak ludzkość się zmienia. Lud, który żył z polowania, czcił boga polowań, modląc się do niego o pomyślne łowy. Gdy zmieniły się czasy, lud stał się osiadły i polowania przestały mieć tyle znaczenia, lud nadal modlił się do swego boga, ale teraz zamiast pomyślnych łowów życzył sobie dostatku jedzenia. A gdy już tylko rola zapewniała ten dostatek, bóg polowań zmienił się w boga-rolnika, który odganiał wilki od stad owiec i sprawiał, że pszenica chętnie rosła.
Lea i Antares popatrzyli po sobie.
— Jakoś nie zauważyłem, żeby nasi bogowie się zmieniali. W sensie - Nathori chociażby.
— Bo taka przemiana nie dzieje się na przestrzeni jednego ludzkiego życia - trzeba do tego pokoleń, i to wcale nie kilku. Żeby zobaczyć takie zmiany - trzeba historyka — uśmiechnęła się lekko, przelotnie.
— Dalej nie odpowiedziałaś na pytanie — wtrącił Pascal, śmiejąc się pod nosem.
Abelarda odchrząknęła tylko.
— Kunwaktoka jest boginią poświęcenia i pokuty, a także spraw skazanych na porażkę — wyjaśniła, zaś Antares wydał z siebie zaskoczone „uhh".
— To dość… ciekawy zestaw dziedzin, którym można patronować — zauważył.
— Odpowiadają temu, czego potrzebowało społeczeństwo. A że jego struktura i wewnętrzne bolączki były inne od naszego — Wzruszyła enigmatycznie ramionami.


Ostrożnie, krok za krokiem, cała grupa udała się do wnętrza świątyni. Antares szedł na przedzie, starannie badając grunt, odchylając zwieszające się przez spękane okna gałęzie.
Posadzka była krzywa, odpowiadała temu, jak budynek częściowo zatapiał się już w bagnie, zaś pokrywający ją pył i żwir sprawiały, że łatwo było stracić równowagę. Wilgotny zapach wypełniał każdy kąt, a jakiekolwiek drewniane sprzęty były w pomieszczeniu, zbutwiały do reszty i obróciły się w ciemne plamy rozsiane tu i tam. Drewno, które nie miało szczęścia zatonąć pod powierzchnią wody, znikało kompletnie, pożarte wszechobecną wilgocią i rozkładem.
Antares wiedział, że najlepiej zachowane sprzęty znajdą się pewnie gdzieś na dnie bagna - rozmawiał o tym kiedyś przy okazji z Vereną, biolożka z miejsca popłynęła na szerokie wody interesującego wykładu z zakresu zachowania tkanek organicznych w specyficznych warunkach panujących na bagnach, zaś Antares zrozumiał z niego to, że jeśli coś zatonęło, to się zachowało. A jak nie - to nie.
Rycerz uważnym spojrzeniem omiótł spękane ściany, z których płatami odłaziły jakieś kawałki czegoś, czego sam nie był w stanie zidentyfikować. Może kiedyś kamień był rzeźbiony i coś przedstawiał, ale teraz Antares nie był w stanie stwierdzić, co artysta chciał przekazać.
Mężczyzna odwrócił się, zmierzył spojrzeniem grupę sprawdzając, czy wszyscy są bezpieczni i nikt mu się nie zgubił.
Lea szła zaraz za nim, przez moment ich spojrzenia się skrzyżowały, a potem dziewczyna uciekła wzrokiem ku sufitowi, gdzie dało się dostrzec jakieś niemrawe maźnięcia antycznego koloru. Zaraz za nią podążali inni, wzrok profesora z zadowoleniem przebiegał po pomieszczeniu.
— Jest doskonale zachowane — powiedział, przejęcie wibrowało w jego zazwyczaj statecznym i spokojnym głosie. — Rzadko się zdarza, żeby dało się dostać aż tak duże fragmenty w całości.
„Nie żeby coś, ale mam jakieś złe przeczucia" mruknął nagle mag.
Antares zmarszczył brwi. Tylko tego brakowało pierwszego dnia wykopalisk.
„Czarna magia?"
„Nie, coś innego. Ale atmosfera jest taka… co najmniej opresyjna. Także patrz na Leę i się od niej nie oddalaj."
Rycerz zacisnął usta, spiął mimowolnie ramiona. Oczywiście, że w tej sytuacji nie zamierzał oddalać się od Lei, mag nie musiał mu tego przypominać.
Tymczasem zaś pozostali naukowcy rozeszli się nieco po pomieszczeniu, podziwiając to, jak dobrze ruiny się zachowały. Profesor dyskutował coś z Abelardą, wskazywał dłonią elementy, Pascal zaś kucnął przy czymś, co w dawnych wiekach mogło być ołtarzem, uważnie przyglądał się resztkom zdobień. Verena wyciągnęła rękawiczki, nałożyła je na dłonie i ostrożnie przesunęła jakieś pnącze, pozwalając Instei lepiej przyjrzeć się przesłoniętym bluszczem słowom modlitwy, wyrytej dawno temu przez bezimienne dłonie.
Marco przez pewien czas krążył koło profesora, jednak po chwili czymś się zainteresował. Przeszedł kawałek przy ścianie, dotarł tam, gdzie podłoga była zalana czarną, bagienną wodą. Przez chwilę patrzył na rozległą kałużę, stopą sprawdził głębokość, cofnął się i zerknął na ścianę. Tuż przy posadzce widniało coś na kształt pokruszonego, przewróconego wspornika, zaś umysł ciekawskiego doktoranta zaklasyfikował go jako dobry mostek, żeby po nim przejść. Marco ostrożnie postawił stopę na wsporniku, odwiódł dłonie od ciała, balansując na wąskiej podporze.
— To się źle skończy — Lea zmarszczyła brwi, ruszyła w stronę Marco.
Antares podążył zaraz za nią.
„Nie no, dobrze się skończy. Spierdoli się z tej kładki i ten głupi ryj rozbije, no to tyle wygrać."
„Dałbyś spokój."
„No co? Prawdę przecież mówię!"
— Marco, tylko nie spadnij z tego — powiedziała do niego dziewczyna, stając na krawędzi wody.
Profesor odwrócił głowę, zerknął na swojego doktoranta, zmarszczył brwi.
— Marco?
— Nic mi nie będzie.
I były to ostatnie jego słowa.
Marco postąpił jeszcze krok, stopa się omsknęła, mężczyzna gwizdnął i z pluskiem wylądował w wodzie. Głuche „uhh…" wydobyło się z jego gardła, gdy usiłował wstać, gramolić się na kolana, rozchlapując wokół siebie cuchnącą breję.
„Dobrze mu tak!"
Antares nie zwrócił uwagi na słowa maga. Jego czuły słuch wychwycił coś innego. Jakiś niepokojący dźwięk. Jakby pęknięcie. Dochodzące z góry.
W jednej chwili pomieszczenie tonęło w półmroku, w kolejnej pojawił się snop światła. Oczy Antaresa rozbłysły, rycerz w okamgnieniu rzucił się przed siebie, w ostatniej chwili chwytając spadający fragment kamiennego dachu. Marco leżał w wodzie, oczy miał rozszerzone strachem, utkwione w nieregularnym kształcie spoczywającym na plecach Antaresa.
— Uciekaj — wydusił rycerz czując, że sytuacja zaraz zrobi się jeszcze trudniejsza.
Bo dopiero, gdy stał po kolana w wodzie wyczuł, że w tym fragmencie pomieszczenia posadzka się rozpadła. Jego buty utknęły w miękkiej, bagnistej ziemi. A ciężki kawał skały właśnie go w nią wgniatał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz