sobota, 15 stycznia 2022

Od Isidoro - Event

Isidoro rzadko pisał listy. I do niewielu osób. W przeciwieństwie do Mattii, jego grono znajomych było niebywale wąskie, jednak jeśli ktoś już do niego należał, Isidoro traktował taką więź z szacunkiem. A i listy - jeśli już pisał - to starannie i od serca.
Astrolog, zamiast kartki, wyjął jednak zeszyt. Miał dużo do opowiedzenia, a wiedząc dobrze, że plik kartek nie udźwignie wszystkich jego myśli, postanowił wybrać coś bardziej odpowiedniego.
Z szuflady prostego biurka wyciągnął futerał - płaski, ciemny, nieco ciężki. Metaliczne kliknięcie, wieko odskoczyło, ukazując wyściełane wnętrze. A tam: trzy stalówki, obsadka, dwa starannie zakręcone kałamarze, dwa rysiki oraz - bogactwo kolorowych kredek. Mówiło się, że obraz wyraża więcej, niż tysiąc słów, toteż Isidoro postanowił z tego skorzystać.
Wyjął swoją ulubioną stalówkę - miękką, z irydowym końcem. Osadził ją w obsadce, wziął kałamarz - ten z ciemnym, niebieskim tuszem. Odkręcił buteleczkę, postawił. Zawinął rękawy. Otworzył zeszyt, wygładził pierwszą stronę. I przyłożył pióro do kartki.

Obaria, zima 1788

Drogi Serafinie,
mam nadzieję, że spokojnie spędzasz czas w Tirie i żadne nieprzyjemne, nieprzewidziane wydarzenia, nie burzą Twojego nastroju. Pytając gwiazd o to, co przyniesie przyszłość, niezmiennie mam w pamięci siedzibę Gildii, a przede wszystkim - Twoją osobę.
Tak, jak przewidywałem - do Obarii dotarliśmy bez zbędnych przestojów i komplikacji. Przydzielono nam kwatery w koszarach będących częścią fortu, jednak militarny charakter tego miejsca przejawia się właściwie już tylko w nazwie. Widzisz, większość wojska przeniesiono do przygranicznej warowni, zaś w forcie pozostała garstka strażników oraz - naukowcy.
Choć, jak pewnie się domyślasz, większość z nich pozbawiona jest daru magii, znajduję wśród nieznajomych miłych mi kompanów. Udało mi się poznać kilka osób dzielących me zamiłowanie do gry w szachy, toteż od czasu do czasu zdarza nam się rozegrać partię wieczorem, lub po południu, gdy kaprysy pogody zmuszą nas do pozostania w forcie.
Z innych spraw - Mistrz zaginął.
Gdy tylko przybyliśmy do Obarii, Cervan wyruszył gdzieś, nie powiedział dokąd, i przepadł bez wieści. Reakcje pozostałych możesz sobie wyobrazić - było tam wszystko, od rozbawienia po panikę. Pewnie zastanawiasz się, jak to możliwe, że Mistrz zgubił się na dłużej, niż parę minut, skoro Gildia dysponuje jasnowidzem w mej osobie. Cóż - wbrew rozsądkowi i logice, odnalezienie Cervana teraz nie poprowadziłoby nas ku temu najlepszemu możliwemu obrotowi wydarzeń, toteż - jak na razie - czekam. A ów czas oczekiwania dzielę między naukę, odpoczynek i przeróżne zadania, o których wykonanie (jak to zwykle bywa) Gildia jest proszona.

Isidoro oderwał pióro od kartki, odczekał aż tusz wyschnie i przewrócił stronę. Wziął do ręki rysik, zaczął coś szkicować. Pojawiła się poszarpana linia gór, a na jej tle - przysadzista, geometryczna budowla, skulona przy krawędzi ostrej skały. Zdawała się czekać tylko, aż ktoś podejdzie, by splunąć gradem strzał. Astrolog dodał otaczające wzgórze ośnieżone lasy, dodał szron kładący się bladym cieniem na dachach budowli i igrające w nim wschodzące słońce. Pastelowa barwa jutrzenki przełamała nieco surowość konstrukcji, łagodząc jej militarny charakter tak, jak zrobiła to obecność naukowców oraz - od niedawna - gildyjczyków.
Isidoro wziął krótki nożyk, zaostrzył ostatnią kredkę, dodał starannie kilka detali. A potem przewrócił stronę, złapał żółtą kredkę i zaczął znów wytrwale rysować - tym razem jednak rysunek powstał szybko, zmieścił się w rogu strony.

Jakkolwiek nieprawdopodobnie i zabawnie by to nie zabrzmiało, Antares znalazł magicznego kurczaka na targu. Znaczy - kupił jajo, które miało być smoczym, ale rzecz jasna smoczym nie było. Wykluł się z niego kurczak, Lumi, i nadal próbujemy dociec, czym właściwie jest. Jak na razie – dowiedzieliśmy się, że lubi Antaresa, Leę, kaszę gryczaną, a także bycie trzymanym na rękach i głaskanym. Ale wydaje się zbyt inteligentny na to, by być zwyczajnym zwierzęciem i sądzę, że będziesz chciał na niego spojrzeć, gdy już wrócimy wszyscy z Obarii.
Poza tym - udało mi się zobaczyć z babcią.
Nie wiem, czy pamiętasz, wspominałem o niej kiedyś. Opowiadała mi bajki, również te z Sallandiry. I, widzisz, Hotaru i Lea odnalazły widmowego psa, zaś gdy starały się zwrócić go jego właścicielce, udało nam się podejść bardzo blisko do zasłony oddzielającej śmiertelników od tego, co w zaświatach. Opowiadałeś mi o tym kiedyś, o tej zasłonie. To było niezwykłe doświadczenie. Zobaczyć kogoś, kogo rysy rozmywały się w zapomnieniu, zobaczyć statek, którego nigdy nie miałem okazji ujrzeć.

Kredki znów poszły w ruch, na kolejnych stronach pojawiły się szarobłękitne kłęby pary. Mgła zwijała się, rozpływała w nienazwane kształty, jej opar zdawał się wylewać poza strony. I choć kartka pozostała zatopiona w delikatnych pociągnięciach szarości, choć zdobiąca ją barwa tchnęła delikatnością i nienazwanym, to jednak kształt wyraźnie formował się w wydęty żagiel olbrzymiego statku, na jego dziobie widniał dostojny, malowany złotem galion. A tuż nad nim, wsparta zawadiacko stopą o burtę, stała postać.
Rozmyta nieco w smugach mgły, powiewała charakterystycznym, srebrnym warkoczem, odważna dłoń unosiła się w żeglarskim pozdrowieniu. Choć zaznaczone ledwie kilkoma barwnymi kreskami, oczy zdawały się niemal identyczne z tymi, które miał Mattia bądź Isidoro. Oczy, które spoglądały ku gwiazdom, te zaś śmiały się i mrugały radośnie w odpowiedzi.
Isidoro przewrócił stronę, ponownie wziął do ręki pióro.

Wraz z Sophie i braćmi Benes usiłowaliśmy zbudować maszynę, która bez użycia magii wzniosłaby człowieka w przestworza.

Isidoro zawahał się, pióro na moment zawisło nad kartką.

Możesz się domyślić, jak się to skończyło. Dopóki za sterami siedział Antares, wszystko jakoś szło, samolot ładnie leciał, choć Antares mówił, że latanie nim wymaga sporo wysiłku. Wygląda na to, że jak na razie wciąż potrzebujemy magii, by sięgnąć chmur. Niemniej jednak skutkiem ubocznym całego przedsięwzięcia jest urządzenie, nazwane chyba w końcu trycyklem, opatrzone kołami, pedałam i kierownicą, zdolne przetransportować gdzieś człowieka. Prawie z niego zleciałem, Sophie zrobiła to dwa razy, chyba tylko Antares był w stanie pewnie utrzymać się na siodełku i gdzieś na tym dojechać. Projekt jest oczywiście nadal rozwijany i ulepszany, nie jestem jednak pewien, kiedy trycykl stałby się bardziej popularny i dałoby się go zobaczyć gdzieś na ulicach jakiegoś miasta.
Gdyby się zastanowić, środek transportu, którego nie trzeba szczotkować ani karmić, nie trzeba też po nim sprzątać, a jednocześnie pozwala rozwinąć całkiem przyzwoitą prędkość, miałby szansę się upowszechnić. Starszy z braci Benes wspominał, że można byłoby trycykl zmienić w bicykl, odejmując mu jedno z kół, jednak Sophie trochę protestuje mówiąc, że nie wie, kto byłby w stanie jeździć na czymś tak niestabilnym. Cóż, przyszłość pokaże.
I chociaż całe przedsięwzięcie brzmi jak jedno wielkie pasmo porażek, muszę przyznać, że bardzo dobrze się bawiłem. Szczególnie, gdy trzeba było zaprojektować przerzutki do trycykla. W dużym skrócie - przerzutki to taki mechanizm, który pozwala regulować, ile obrotów pedałami przypada na jeden obrót koła, nie chcę zasypać Cię technikaliami. Dzięki temu w trudniejszym terenie można zmniejszyć nieco opór pedałów i kręcić nimi nieco szybciej, zachowując tą samą prędkość trycykla. Wpadliśmy na ten pomysł, kiedy próbowałem podjechać pod górkę i, oczywiście, nie dałem rady.

Isidoro przewrócił stronę, kolejne dwie zajęły szkice przeróżnych wersji maszyny braci Benes - od pierwotnego projektu, który mógł wznieść się w przestworza, aż po najnowszą, niepowstałą jeszcze wersję z jedynie dwoma kołami. Astrolog uśmiechał się pod nosem, z pamięci szkicując wszystkie szczegóły każdej z konstrukcji, przypominając sobie długie godziny dyskusji, projektowania i obliczeń, które spędził razem z Sophie i braćmi Benes.
Mężczyzna odłożył w końcu kredki, przeciągnął się na krześle, westchnął. Wstał, poszedł do kuchni by zrobić sobie herbatę, wrócił. Usiadł, przewrócił stronę. Przez pewien czas wpatrywał się w śnieżnobiałą kartkę, ale tym razem próżno było szukać uśmiechu na jego twarzy. A potem wziął pióro i zaczął dalej pisać.

Nie dzielę się osobistymi sprawami dotyczącymi innych osób, nawet jeśli nie proszą mnie wyraźnie o to, by sekret pozostał między nami. Jednak w tym jednym przypadku los jasno wskazuje, że sprowadziłbym dużo nieszczęścia, gdybym wszystko to, co widziałem i czego się domyśliłem, zostawił jedynie dla siebie.
Gildię poproszono o pomoc, zgłosił się do nas człowiek, który twierdził, że prześladowało go widmo ukochanej osoby. Co prawda ich uczucie dawno się już wypaliło, ale w młodości wrzucili razem pierścionki do jakiegoś wykrotu - to miało sprawić, że miłość tej pary trwałaby wiecznie. Cóż, tego nie udało im się osiągnąć, zaś by uwolnić nieszczęśnika od jego losu, trzeba było znaleźć te pierścionki.
Wybrałem się na ich poszukiwanie wraz z Antaresem. I od początku wiedziałem, że nie będzie to taka prosta sprawa, zaś trudność wcale nie będzie polegała na tym, że pierścionki powpadały w jakieś niedostępne miejsca. Gdyby tak było, nie mielibyśmy najmniejszego kłopotu z tym, żeby sobie poradzić. Ja odszukałbym pierścionki, Antares by je wydobył, wrócilibyśmy do fortu jeszcze przed obiadem. I co prawda udało się nam wtedy wrócić przed obiadem, ale po całym zajściu żaden z nas nie miał apetytu.
W tamtych jaskiniach magia była zdeformowana.
Uczucie było różne od tego, które aż za dobrze pamiętam z wyprawy do wioski w górach. Tam czułem się tak, jakby rzeczywistość wyssała ze mnie wszystkie siły, kończyny miałem ociężałe i przemarznięte, jakby krew zmieniała się w ołów. Ból głowy nie dawał spać, nie dawał nawet zebrać myśli. W jaskiniach zaś było mi tak niedobrze, jak jeszcze nigdy w życiu. Jakbym się czymś zatruł, choć naprawdę nie wiem, co by to musiało być, żeby dać aż taki efekt. Do tego zapach - ale nie taki unoszący się w powietrzu. Mam wrażenie, że odbierałem go innym zmysłem, niż zmysł powonienia. Zaś sam zapach był chyba najobrzydliwszym, jaki kiedykolwiek zdarzyło mi się wyczuć. Nie potrafię porównać go do niczego, zgniłe mięso to przy tym perfumy.
Zastanawiającym było, że Antares zdawał się całkowicie odpornym na działanie czegokolwiek, co w tych jaskiniach było. Nie było tak, że dobrze się trzymał. Jego się to po prostu nie imało. Martwił się o mnie, dziwił się, że czuję się aż tak źle, zaoferował, że wyprowadzi mnie z jaskini i nie muszę z nim iść. Oczywiście musiałem podziękować za jego starania, beze mnie nie odnalazłby pierścionków.
W jaskiniach napadło nas też jakieś stworzenie. Samo wspomnienie tej istoty sprawia, że robi mi się słabo. Nie wyglądało na nic, co mogła stworzyć natura - czymkolwiek wcześniej było, utraciło całkowicie swój pierwotny kształt i formę, zmieniając się w jakąś nieopisaną grozę. Antares poradził sobie z tym monstrum, jednak nim tego dokonał, potwór próbował sięgnąć mojego umysłu.
Uciekł niemal natychmiast po ujrzeniu sfinksa. A potem spróbował swoich sił z Antaresem.
Widzisz, teraz wydaje mi się to logiczne, ale wtedy bardzo mną wstrząsnęło. Że przy próbie obrony własnego umysłu można zrobić krzywdę atakującemu. I na pewno nie spodziewałem się, że Antaresowi coś takiego się uda. Gdy tylko stwór wyciągnął swoje macki w jego i momentalnie cofnął się, wyjąc z bólu, a na jego ciele pojawiły się rany, choć nie widziałem, by rycerz użył miecza. Prawda, że w jaskini było ciemno, ja wciąż byłem nieco zamroczony, jednak same rany nie wyglądały nawet na cięcia. Bardziej jak oparzenia.
Nie wiem, co mam o tym myśleć i nie wiem też (jeszcze), dlaczego przeznaczenie każe mi przelać te spostrzeżenia na papier. Przeczuwam jednak, że w miarę upływu czasu więcej stanie się dla mnie jasne, zaś po mym powrocie do Tirie, kiedy znów się zobaczymy, będzie okazja, by jeszcze o wszystkim pomówić.

Pióro oderwało się od kartki, Isidoro wytarł je starannie w szmatkę, odłożył do futerału. Przez pewien czas zastanawiał się, czy nie sięgnąć po kredki, ale zrezygnował. Wspomnienie było zbyt żywe w jego pamięci, dźwięk miecza tnącego ciało potwora wywoływał takie same mdłości i choć astrolog zamknął na koniec oczy, zobaczył wystarczająco dużo, by źle spać przez kilka nocy.
Z westchnieniem zamknął swój futerał, zamknął też i zeszyt, wszystko schował do szuflady biurka. Na ten dzień musiało wystarczyć pisania, czekało go jeszcze nieco zadań.


Był wieczór, gdy Isidoro postanowił spojrzeć w przyszłość by sprawdzić, jakie wypadki czekały go w najbliższych dniach i jakie działania powinien podjąć. Teraz, gdy wraz z Mattią wyjaśnili już sobie wszystkie sprawy związane z darem magii Isidoro, młodszy z astrologów nie musiał już kryć się przed własnym bratem ze swymi umiejętnościami.
Mattia siedział przy biurku, zapamiętale skrobiąc piórem po kartce, zaś Isidoro zajął miejsce przy niewielkim stoliku. Rozłożył na nim swoją wierną matę z haftowanego złotą nicią aksamitu i otworzył trzymany na podołku woreczek z kamieniami wróżebnymi. Mattia oderwał pióro od kartki, zerknął kątem oka na brata. Isidoro wsunął dłoń w woreczek, odchylił się na krześle, zamknął w skupieniu oczy.
Magia popłynęła wartkim strumieniem w kierunku kamieni, te zaś jak zwykle chętnie napełniły się tym łagodnym, srebrzystym, gwiezdnym światłem, spływającym z opuszków palców Isidoro. Odkąd astrolog spędzał więcej czasu z Serafinem i poświęcał się skrupulatnym studiom na temat teorii magii, coraz lepiej rozumiał własny dar i wiedział, jak nim pokierować. Odnajdywał równowagę między bezwiednym podążaniem za wskazaniami losu a zadawaniem konkretnych pytań.
Kamienie przepłynęły rozedrganą ławicą między jego palcami, jeden z nich wcisnął się we wnętrze jego dłoni. Isidoro wyciągnął go, przez moment trzymał w dłoni, przyciągnął go do serca. A potem kamień wylądował na planszy - w tym samym geście, który Isidoro powtarzał tyle razy i który Mattia widział tyle razy.
Teraz jednak w pozornie identycznym geście było coś nowego, starszy z astrologów odwrócił się nieco na krześle, wpatrując się w swojego brata. Isidoro przez moment trzymał dłoń na kamieniu, powieki mężczyzny popłynęły mimowolnie w górę, odsłaniając częściowo oczy. Próżno było się w nich doszukiwać tej zwyczajowej, szafirowej barwy - oczy jasnowidza, zasnute srebrną mgłą nienazwanego, wpatrywały się w niedostępne dla zwykłego śmiertelnika widoki, podążając za enigmatycznymi wskazaniami przeznaczenia.
Kolejny kamień pojawił się na planszy. Dołączył do niego kolejny. I jeszcze następny. Mattia wyciągnął szyję, złowił wzrokiem szmaragd, który Isidoro naprawdę długo trzymał pod palcami. Powietrze zdawało się elektryzować wokół stołu, pasma włosów Isidoro zatańczyły wraz z niewyczuwalnym powiewem wiatru. A potem astrolog zabrał dłoń, zupełnie otworzył oczy, spojrzał przytomnie na brata - już swym zwyczajowym, szafirowym spojrzeniem.
— Będę musiał wyjść tej nocy — powiedział takim tonem, jakim informowałby o konieczności wybrania się na targ po jajka. Takie zwykłe.
Mattia uniósł brwi.
— Gdzie idziesz?
— Do lasu — odpowiedział, chowając z powrotem kamienie, przewiązując woreczek sznurkiem. — Ale nie martw się. Wrócę rano, cały i zdrowy. — Uśmiech - pogodny, uspokajający.
— Może poszedłbym z tobą…?
— Nie, muszę iść sam. I naprawdę nie musisz się martwić. Wrócę. Cały i zdrowy.
Starszy z braci westchnął, pokręcił głową. Im bardziej Isidoro zapewniał go, że wróci, i to jeszcze cały i zdrowy, tym bardziej miał podejrzenia, że w trakcie całej tej eskapady wydarzy się… coś. Przez pewien czas Mattia bił się z myślami, w końcu ponownie odwrócił się do stolika, wrócił do pisania listu.
— Wróć — mruknął, zanurzając pióro w kałamarzu. — Cały i zdrowy.


Dzień był ciepły, słońce rozprawiło się z cieńszymi warstwami śniegu, woda popłynęła, żłobiąc w białych zwałach miniaturki rzek. Noc przyniosła ochłodzenie, woda przeobraziła się w cienką warstwę lodu, Isidoro szedł ostrożnie, łapiąc równowagę na kamienistej ścieżce. Powoli, krok za krokiem, podpierając się zaostrzoną na końcu laską - astrolog pokonywał kolejne etapy swojej nocnej trasy. W końcu zszedł ze szlaku, zagłębił się w leśne ostępy. Tam nie było już żadnej wyznaczonej ścieżki, mężczyzna parł przez nietknięty niemal śnieg, a haftowany w złote gwiazdki płaszcz szybko utonął w leśnej gęstwinie.
Początkowo droga była łatwa. Śnieg lśnił światłem gwiazd i księżyca, pejzaż wokół przypominał szkic tuszem - wszystko w czerni i bieli. Jednak im głębiej w las, tym bardziej wszystko się zmieniało. Drzewa rosły coraz bliżej, ich pnie zdawały się grubsze, bardziej poskręcane. Wszechobecny śnieg się cofał, pozostawiając czarne plamy odsłoniętej ściółki. Gałęzie splatały się coraz niżej nad głową astrologa, księżyc zniknął za chmurami, gwiazdy mrugały coraz słabiej - drobne, odległe. Wiatr ucichł, ustał. W leśnym bezruchu słychać było tylko trzeszczenie starych gałęzi, między pniami rozwinęła się pajęczyna ostrych cierni. Grube, zdrewniałe, wiekowe, sięgały swymi szponami w stronę błękitnego płaszcza astrologa.
Isidoro parł przed siebie, niosąc w dłoni laskę. Drugą rękę wyciągał przed siebie, nieco w bok. Coraz mniej widział. Śnieg - zniknął. Gwiazdy również. Wokół była tylko ciemność.
Astrolog przystanął, przymknął oczy, odetchnął głęboko przygotowując się w sercu na to, gdzie pchało go przeznaczenie. Powiedział Mattii prawdę - wróci przecież, cały i zdrowy. Ale tak, jak jego brat przeczuwał - co będzie się działo po drodze, to już inna sprawa.
Czasem zdarzało się, że ścieżka losu miała niewiele odnóg, że praktycznie nie wymagała podejmowania wyborów i działania. Jednak wtedy zazwyczaj miała więcej wybojów, przez które astrolog musiał jakoś przejść. Nie podobało mu się to. Ale innej drogi nie było.
Jeszcze jeden głęboki oddech, jeszcze moment na przygotowanie. Ciemność napierała, Isidoro mocniej ścisnął w dłoni laskę.
A potem zrobił krok.
I runął w przepaść.
Trzasnęły łamane gałęzie, trzasnęła łamana kość. Isidoro krzyknął, oczy napełniły mu się łzami, gdy ból przeszył nogę, wgryzł się w ciało, sparaliżował wszystkie ruchy. Astrolog leżał nieruchomo, oddychając szybko, płytko, bojąc się choć drgnąć. Nigdy niczego nie złamał, nawet nie rozciął głębiej skóry - ból wyparł z jego umysłu wszystko, co tam było, zajął świadomość świdrującą, upiorną czerwienią. Isidoro zacisnął dłonie na wilgotnej ściółce, wokół rozszedł się zapach butwiejących liści. W kompletnej ciemności, w ciszy przerywanej tłumionym szlochem, Isidoro - czekał.
— Dla zwierzęcia złamana noga jest wyrokiem.
Głos - głęboki, niski, wibrujący, rozległ się gdzieś z boku, przepłynął ponad astrologiem, rozbrzmiał z drugiej strony.
— Proszę… pomóż mi — wydusił astrolog, nie odwracając głowy, słowa kierując prosto w ściółkę.
— Nie ma nic za darmo. Co mi dasz w zamian za mą pomoc?
— Z-zaśpiewam… — głos Isidoro zamarł, urwał się pod naporem promieniującej z nogi czerwieni.
— Pieśń za pieśń. To dobra cena.
Obecność przepłynęła w nieprzeniknionej ciemności, skądś wylał się zielonkawy poblask. Isidoro nie miał dość sił, by odwrócić głowę, umknął mu widok pojawiających się znikąd, świecących fosforycznie strun i blady obrys dłoni o zbyt długich palcach.
Pierwszy ton - ból przepadł. Drugi ton - zniknęło całe czucie w nodze. A potem ze strun wylała się melodia, rozpłynęła w mroźnym powietrzu, zalała złamaną nogę dźwięcznym splotem. Ziemia, do tej pory śpiąca i zmarznięta, westchnęła magią, życiem, zbudziły się wiekowe drzewa, cichy szept ciernistych pnączy ozwał się na granicy słyszenia. Ich ostre szpony, wcześniej drapieżnie wyciągające się po płaszcz astrologa, okazały się łagodnymi dłońmi, czułym gestem ocierającymi słone łzy. Słowa zbiegły się rymami w języku, którego Isidoro nie potrafił nazwać, tkając w materii magii skomplikowany wzór. Pieśń biegła, wznosząc się i opadając niczym spokojny oddech, pulsując niczym żywe serce.
Zaklęcie trwało długo - dłużej, niż uzdrowicielowi zajęłoby złożenie magią strzaskanej kości. A gdy się skończyło, cisza zdawała się wciąż ciepła, uspokajająca. I choć fosforyczny blask znikł, otulając astrologa ciemnością, ciemność ta wciąż miała w sobie to miękkie, opiekuńcze tchnienie.
— Dziękuję.
Astrolog pozbierał się ze ściółki, wsparł na dłoniach, dźwignął, usiadł. Zmysł wzroku zdawał się nie istnieć. Obecność majaczyła mu gdzieś za plecami, milczała w oczekiwaniu.
— Twe zaklęcie było inne. Dłuższe — powiedział Isidoro, nie odwracając się.
— To uwagi?
— Ciekawość.
Parsknięcie śmiechem.
— Ranę można uleczyć, jednak blizna pozostaje, nawet jeśli oko jej nie widzi. Zwichnięta kostka na zawsze będzie słabsza, wybity bark łatwiej znów wyskoczy, nadwyrężone kolano zapowie nadciągający deszcz. — Głos przepłynął znów, tym razem zabrzmiał gdzieś wśród splątanych koron. — Jedną rzeczą jest uleczyć ranę. Inną sprawić, by nigdy jej nie było. Czy zaspokoiłem twą ciekawość?
— Tak, dziękuję.
— W takim razie - proszę o obiecaną mi piosenkę.
Isidoro zmienił pozycję, podwinął nogi, wyprostował plecy. Ze śpiewem było u niego różnie i astrolog, choć wciąż zanurzony w przyjaznych ciemnościach, poczuł, jak pocą mu się ręce.
— Moja przyjaciółka ją ułożyła. Inanna. Jak byliśmy w Taewen — wyjaśnił. Autorkę dzieła przecież zawsze trzeba było podać.
— Zaśpiewaj mi tedy - pieśń Inanny ułożoną w Taewen.
Isidoro przebiegł w myślach zwrotkę, bo refren akurat pamiętał, był łatwy. A potem zaczął śpiewać. I choć nie pomylił się w tekście, to jednak w głosie słychać było niepewność, drżał mu przy niektórych nutach, nie każdy ton łapał przy pierwszym podejściu.
Grosza daj rybakowi, sakiewką potrząśnij, sakiewką potrząśnij, ło, o, o!
Dopiero po chwili Isidoro zauważył, że dostał akompaniament i wcale nie śpiewa a capella. Melodia popłynęła nieco łatwiej i mniej wyboiście, przepocone dłonie, zaciśnięte na materiale spodni, rozluźniły się nieznacznie. I w końcu ostatnia zwrotka wybrzmiała, ucichły akordy harfy, z boku odezwał się pogodny śmiech.
— Przezabawna piosenka, pozdrów swoją przyjaciółkę. Ma talent - by zamknąć w słowach promień słońca.
— Przekażę, gdy tylko się zobaczymy — obiecał astrolog, wstając. Otrzepał kolana, rozejrzał się. Nadal było zbyt ciemno, by cokolwiek dojrzeć.
— Twa noga jest już zdrowa, możesz dalej iść.
— Tak, to prawda. Ale nie znam dalszej drogi. Nie wiem, jak wyjść z lasu.
— Więc znów mam ci pomóc? — Źródło głosu ponownie zmieniło swoje miejsce. — Zaprowadzić cię do wyjścia?
— Tak, poproszę.
Szept rozległ się tuż przy uchu Isidoro.
— Nic za darmo. — Obecność odsunęła się, wciąż pozostając gdzieś poza zasięgiem mężczyzny. — Co dasz mi w zamian?
— Opowiem ci bajkę.
Coś zakotłowało się w prastarej kniei, drzewa zatrzeszczały śpiewnie, Isidoro poczuł jakiś ruch. Jak zwykle - za swymi plecami.
— W takim razie - usiądź, proszę.
Isidoro usiadł w ciemność, trafił w coś twardego, przesunął dłonią po powierzchni. Cienka kora okrywająca przedziwnie wygiętą roślinę zdawała się ciepła w dotyku.
— I opowiedz.
Isidoro nabrał tchu, oparł się wygodniej, splótł dłonie. I zaczął opowiadać.
— Dawno, dawno temu, w dalekim kraju, gdzie wydmy czerwonych piasków ciągnęły się po horyzont, żył sobie książę…
Bajka była długa, astrolog przywoływał kolejne wydarzenia, starając się słowem odmalować skwar pustynnego słońca, chłód kamiennego skarbca, miękkość złotej sierści. Las znieruchomiał w milczeniu, uwaga drzew skupiła się na astrologu, niewidoczne w mroku cierniste pnącza napięły się, wyciągnęły. Czas w baśni płynął, a sallandirskie słońce biegło po nieboskłonie - nadto szybkim krokiem minęło zenit, zapłonęło oranżem, zniżyło się nad linią piasków, a potem - opadło za horyzont. Zapadła cisza. Isidoro poczuł mokrą kroplę, która spadła mu na rękę.
— Piękna baśń, niesie wiele wiedzy — odezwał się po chwili głos, obecność spłynęła spomiędzy gałęzi, wezbrała gdzieś za oparciem fotela.
— Jest prawdziwa.
— Wiem. W każdej baśni tkwi ziarno prawdy, jednak ta… — Głos urwał, przeszedł gdzieś w bok.
Fotel poruszył się, zatrzeszczał. Isidoro wstał, czekał na swego towarzysza.
— Zaprowadzę cię do wyjścia z lasu. Tak, jak obiecałem.
— Nic nie widzę.
A teraz?
Słowa zwinęły się w dwa akordy, u stóp astrologa rozbiegły się jakieś maleńkie, fosforyzujące zielenią żyjątka. Przemknęły po zbutwiałych liściach, wspięły się na najbliższe gałęzie, oszczędnie wydobywając z mroku najbliższe otoczenie. Nie dalej, niż na wyciągnięcie ręki, zamykały mężczyznę w półprzejrzystej bańce światła, pozwalając dostrzec tyle, by nie potknąć się i nie przewrócić, nie dawały jednak ujrzeć mu nic więcej.
— Chodźmy zatem.
Isidoro ruszył za głosem, ostrożnie stawiając kroki, trzymając w dłoni swoją laskę.
Las wokół żył, poruszał się. Astrolog słyszał głęboki pomruk skrzypiących gałęzi, czuł łagodny powiew trącający zwieszające się nad jego głową witki. Grunt zdawał się wibrować, jakby pod warstwą runa coś oddychało, przemieszczało się, tańczyło. Czy to Isidoro szedł, czy to las wokół niego biegł, zmieniał się, przekształcał?
— Och!
I oto - wyjście z lasu.
Pomiędzy kolumnami starych sosen, przeświecała biel opadłego śniegu, na tle głębokiego aksamitu nieba śmiało się srebro pojedynczych gwiazd. Niczym nierzeczywisty obraz, niczym portal do innego świata, majaczyły znane Isidoro regiony. Zielone błyski gdzieś zniknęły, astrolog pewnym krokiem poszedł przed siebie, czując, jak tajemniczy byt podąża tuż za nim.
— Dalej trafię już sam, dziękuję.
— Trafisz, prawda. — Chwila ciszy, chwila zastanowienia. — Ale twoja bajka - była bardzo ładna. Drogocenna. Warta więcej, niż wskazanie drogi.
Isidoro stanął na skraju lasu, jeden krok dzielił go od wyjścia.
— Zażycz sobie czegoś jeszcze.
Astrolog uśmiechnął się pod nosem, czując na twarzy familiarne światło gwiazd, widząc w końcu świat skąpany w dobrze znanej mu, wyraźnej barwie. „Zażycz sobie czegoś jeszcze" - zdanie to oznaczało dla niego rozstaje, gdy przeznaczenie wskazywało mu dwie ścieżki.
— W takim razie powiedz mi - czym jest i co skrywa bariera, która pojawiła się nad wykrotem przy prowadzącej na szczyt Kasrira ścieżce?
Obecność zawibrowała zaskoczeniem, Isidoro wciąż się nie odwracał, jednak niemal poczuł dotyk gdzieś na plecach, między łopatkami.
— Interesujące, że prosisz mnie o coś takiego.
— Wiedza za wiedzę. To dobra cena.
Śmiech zatańczył wśród gałęzi, sosny podskoczyły, ugiął się obraz tuż przed nosem astrologa, zniknęła śnieżna droga, pojawił się wykrot. I okrywająca go kopuła.
— To nowe serce lasu — wyjaśnił głos. — Ale jeszcze nie wyrosło, jeszcze nie przywołało do siebie innych drzew. To długi proces, wymaga czasu, a jego zakończenie zobaczą dopiero prawnuki żyjących tu ludzi. Serca rzadko wyrastają tam, gdzie jeszcze nie ma drzew - kryją się w najgłębszej, niedostępnej kniei, więc ci śmiertelnicy, którzy tak bardzo interesują się tym miejscem, nie mają pojęcia, co się dzieje. — Śmiech zabarwił się politowaniem. — A wystarczyło spytać. Przechodzą przez mój las codziennie.
— Mógłbyś sprawić, by serce po prostu wzięło i wyrosło?
— Mógłbym.
Chwila ciszy. Obecność czekała, Isidoro wciąż czuł pogodne ciepło promieniujące z czającej się za jego plecami nienazwanej ciemności. Teraz musiał wypowiedzieć właściwą prośbę.
— Chciałbym wiedzieć, jak ten proces wygląda.
— Mógłbym ci o nim dokładnie opowiedzieć.
— Mógłbyś mi też pokazać.
— Mógłbym.
— Bajka ci się podobała.
Znów śmiech, znów poruszenie.
— Prosisz mnie o bardzo wiele. Więcej, niż zdajesz sobie sprawę. Jednakże — głos znów zmienił miejsce — masz rację, bajka była bardzo ładna. Jeśli dodasz jeszcze jakiś drobiazg, pozwolę ci ujrzeć, jak rozkwita serce lasu.
— Nie wiem, co jeszcze mógłbym ci ofiarować.
— Jak mówiłem - drobiazg. Coś, czym wy, śmiertelnicy, wymieniacie się na co dzień, dajecie to nieznajomym, pozwalacie, by leciało z wiatrem. — Obecność zbliżyła się, Isidoro usłyszał głos tuż przy swoim uchu. — Daj mi swoje imię.
Astrolog nie poruszył się, uśmiech nadal błąkał się na jego twarzy.
— Nie mogę dać ci swojego imienia. Ale możesz mówić na mnie Isidoro.
Las zadrżał śmiechem, gałęzie zatańczyły na niewyczuwalnym wietrze, obecność odsunęła się na moment, Isidoro poczuł, jak krystalizuje tuż za nim, jak zmienia się i przekształca.
— Doskonała odpowiedź — głos płynął już z jednego tylko miejsca.
— A serce lasu? Skoro nie dałem ci imienia, czy nadal sprawisz, że wyrośnie?
— Sprawię.
Isidoro nieznacznie odwrócił głowę, kątem oka widział jednak tylko ciemność.
— Jak właściwie oceniasz, ile warta jest dana przysługa?
— Na podstawie mego widzimisię — odparła obecność, ściółka ugięła się pod stopami. — A teraz patrz uważnie. Niewielu widziało taką magię.
Las westchnął i zamruczał, nocną ciszę wypełniły pierwsze dźwięki harfy, a Isidoro poczuł, jak za kołnierzem jeżą mu się wszystkie włosy. Magia wezbrała w starym lesie, przelała się zieloną kaskadą w stronę kopuły, topiąc po drodze cały śnieg. Zmrożona ziemia zmiękła, odtajała, śpiewny głos zbudził śpiące w niej rośliny. Fosforyczne struny drżały, trącane bladą dłonią, słowa splatały baśnie o cieple wiosennego słońca. Pierwsze pąki wychynęły w nocnej ciemności, znikąd pojawił się słoneczny blask, by je przywitać. Rośliny rosły przed oczami Isidoro, pojedyncze zawiązki przemieniały się w stateczne drzewa, mech obrastał pnie.
Przejrzysta kopuła zafalowała, zawibrowała pod dotykiem otaczających ją zewsząd konarów, stopiła się, niczym przejrzysta tafla lodu, rozsypała w feerii roziskrzonych drobinek. Z jej wnętrza - wychynęło drzewo. Smukłe i dostojne, wpierw o łagodnej, jasnej korze i miękkich pędzelkach igieł. Stopniowo rosło, unosząc głowę ponad inne korony, pień grubiał, ciemniał, niczym maszt okrętu.
A potem wszystko ustało, blask gdzieś zniknął i zaległa ciemność. Pieśń zmieniła się, przeszła w łagodną kołysankę, od której Isidoro ziewnął. Ledwie wyrosłe drzewa zaszumiały, spuściły nieznacznie gałęzie, szykując się do snu. Chwilowa wiosna przeminęła, a nowy las zasnął pod pierzyną śniegu, czekając na nadejście tej prawdziwej pory roku.
— I tak oto - sto lat minęło w ledwie parę chwil.
Harfa rozpłynęła się w nicość, obecność cofnęła w ciemność starego lasu, zostawiając astrologa wśród rozświetlonych światłem gwiazd pokładów śniegu.
— Dziwię się, że nie spytałeś mnie o imię i nie kazałeś wyjść z ciemności. Wy, śmiertelnicy, lubicie sobie wszystko nazwać i obejrzeć.
— Nie muszę pytać o imię, które znam, ani patrzeć w oblicze, które pamiętam — odpowiedział astrolog.
— Och? To, że ja pamiętam ściskające pluszową fokę pacholę, które zagubiło się gdzieś w lesie, to żadna nowość. Ale że i pacholę mnie pamięta… No proszę, to miła niespodzianka.
— Mam dobrą pamięć.
— Stąd zapamiętałeś, by nigdy nie podarować fae swego imienia.
Isidoro skinął głową.
— Świta — głos zamruczał z głębi lasu. — A do tej kamiennej twierdzy jest daleko. Podejdź. Przeniosę cię gdzieś bliżej.
Isidoro podszedł, ciemność zamknęła się wokół niego, las znów zawibrował i odetchnął, a nim astrolog się obejrzał, widział już brukowaną ścieżkę prowadzącą w stronę fortu. Pierwsze promienie wschodzącego słońca opadały na zaśnieżone dachy, Isidoro zerknął tylko na cienką warstewkę zdradliwego lodu pokrywającą drogę.
— Nie złam znowu nogi. — Szept rozległ się tuż koło jego ucha.
— Nie martw się, będę uważał — zdążył tylko powiedzieć Isidoro, nim obecność zniknęła - nagle i gwałtownie.
Astrolog odwrócił się, ale las za jego plecami był już zwykły, pełen normalnych, ośnieżonych drzew. Isidoro stał po kostki w zaspie, biały puch wokół nie nosił na sobie żadnych śladów stóp. Zniknęło nienazwane ciepło, zniknęła przemożna ciemność oraz magia - głęboka i spokojna, przepełniona niezbadaną tajemnicą. Astrolog zerknął na wciąż trzymaną w dłoni laskę. Lakierowane drewno rozkwitło świeżą zielenią młodej, dębowej gałązki.


Isidoro nie zadał sobie trudu, by zapukać. Nacisnął klamkę, otworzył drzwi.
— Kopuła zniknęła.
Ignatius wpatrywał się w astrologa z uniesionymi nieco brwiami, siedzący naprzeciwko naukowiec odwrócił się, sapnął z wrażenia.
— Skąd pan…?
— Kopuła chroniła nowe serce lasu. Ale już wyrosło, można iść i badać.
Naukowiec poruszył się, spróbował wstać, niemal zleciał z krzesła.
— Jakie…? Co pan…?
— A teraz idę spać — oznajmił Isidoro. — Dobranoc.
Zamknął drzwi, ścigany jeszcze jakimiś rozgorączkowanymi słowy, do jego uszu dobiegło tylko pełne przejęcia „Gdzie są botanicy, gdy ich potrzebujemy!", ale astrolog nie zwrócił na to większej uwagi. Zmęczony całonocną eskapadą, udał się do pokoju i padł na swoje łóżko tak, jak stał.


Astrolog oderwał kredkę od kartki, przyjrzał się krytycznie swemu dziełu. Trudno było mu narysować coś, co tak słabo widział. Czarne gałęzie na czarnym tle, fosforyczna zieleń przenikająca gdzieś zza krawędzi kartki. Co było na rysunku, dało się zobaczyć raczej śledząc kąt, pod jakimś ślad swój zostawiła kredka, niż wybierając z obrazka jakiekolwiek kształty.
Isidoro odwrócił stronę, a następnie zabrał się za kolejny rysunek. Tym razem wyjął wszystkie tkwiące w pudełku kolory, przywołując w notatniku widok magii, którą niewielu śmiertelników widziało. Rozsypująca się kopuła, rosnące gwałtownie rośliny, wiosenny poranek w środku zimowej nocy.

(...) widzisz, nie od razu poznałem, z kim miałem do czynienia. Chociaż zobaczyłem go w swej wróżbie, musiałem jeszcze usłyszeć głos i melodię, by w końcu wszystkie elementy wskoczyły na właściwe miejsce. Żałuję, że nie mogłem zabrać Cię ze sobą wtedy do lasu - magia, której byłem świadkiem, była niepodobna do niczego, nie wpisywała się w żadne kategorie, o których mi opowiadałeś. Miałem wrażenie, że jej źródło tkwi nie tylko w nim, ale sięga wszystkiego dookoła, jakby zaklęcie nie miało początku ani końca, tylko stanowiło jakiś kształt o nietrywialnej geometrii. Może fraktal? Trudno stwierdzić.
Tarot na razie milczy na ten temat, jednak w głębi serca mam przeczucie - silne, choć nie poparte ani dowodami, ani żadną wróżbą - że to nie było nasze ostatnie spotkanie i gdzieś, kiedyś, w bliższej lub dalszej przyszłości, nasze ścieżki znów się przetną. Jeszcze nie wiem, ile warte jest przeczucie jasnowidza, chciałbym jednak, by okazało się prawdziwe i bym mógł jeszcze kiedyś spotkać

Isidoro oderwał pióro od kartki, odwrócił się na dźwięk swego imienia. Wysłuchał słów Mattii, uśmiechnął się, pokiwał głową.
— Tak, już idę.
To mówiąc odłożył pióro, wstał i wyszedł, zostawiając na swym biurku długi, choć wciąż niedokończony list.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz