poniedziałek, 10 stycznia 2022

Od Sophie - Event

Oczywiście, że Sophie słyszała o braciach Benes - któż z naukowców nie słyszał? Bohaterowie licznych anegdot, stanowili idealny przykład tego, jak nie robić nauki. Alchemiczka początkowo podchodziła z lekką obawą do ich obecności w tym samym budynku, w którym ona miała rozstawione swoje polowe laboratorium. Jednak dni w Obarii mijały, Mistrz wciąż się nie odnalazł i kobieta zaczęła się zwyczajnie nudzić, zaś nazwisko Benes coraz częściej przebiegało przez jej myśli.
Bracia byli znani z tego, że ich projekty są niebezpieczne, szalone i zawsze kończą się fiaskiem. Sophie zaś w końcu zaczęła się zastanawiać, co właściwie powoduje, że dwójka naukowców z wykształceniem i pieniędzmi z grantu, opatruje swym nazwiskiem porażkę za porażką.
— Coś musi być na rzeczy — mruknęła do siebie, stukając rysikiem w kartki swego notatnika.
Przypomniała sobie „licho", które przez przypadek przywlókł zespół geologów, a w jej głowie zrodziła się myśl, że może za owe liczne porażki braci odpowiada coś innego, niż zwykłe nierozgarnięcie. Sophie miała tendencję do wyszukiwania bardziej zwyczajnych, prozaicznych i prostych wyjaśnień przeróżnych fenomenów, nie znaczyło to jednak, że kompletnie zamykała się na możliwość bardziej nadnaturalnych powodów.
Dlatego gdy „sławni inaczej" bracia zaczęli rozwieszać w forcie ogłoszenia, że poszukują ludzi do jakichś testów, alchemiczka niezbyt długo się wahała. Ciekawość wzięła górę, Sophie postanowiła wytropić przyczynę, dla której żaden z wynalazków braci nigdy nie zaistniał.


— Moment, spokojnie — Sophie uniosła dłoń, powstrzymując pierwszego z braci przed wciśnięciem jej na głowę kasku. — Najpierw chciałam zobaczyć plany tej konstrukcji.
Bracia nie posiadali się z radości, że ktokolwiek zgłosił się do testów. I na fali tej radości postanowili od razu wpakować biedną Sophie do swej niebywale podejrzanie wyglądającej machiny. Sophie jednak, choć mikra posturą, na pewno nie zamierzała poddać się bez walki i stwierdziła, że testy - owszem - ale to ona sama je zrobi. Profesjonalnie.
— Plany? — spytał młodszy z braci, Gunbert.
— Tak. Plany owej — szukała przez chwilę słowa — rakiety.
— Uhh…
Gunbert spojrzał na dwie minuty starszego od niego Waltera. Równie dobrze mógłby spojrzeć w lustro - bracia byli nie do odróżnienia. Te same płowe włosy, te same zielone oczy, identyczne konstelacje piegów, tak samo odstające uszy. Nawet obaj nie mieli górnej, przedniej jedynki. Jakie było prawdopodobieństwo, że dwie osoby będą aż tak identyczne?
— Nie chcecie mi chyba powiedzieć, że nie macie planów własnego wynalazku?
— Ależ mamy, oczywiście!
— Tylko uhh…
— Bo one są takie…
— …trudne do ogarnięcia dla osoby postronnej — dokończył młodszy z braci.
Alchemiczka wzruszyła obojętnie ramionami.
— Trudno. Każdemu zdarza się niewyraźnie pisać. Jakoś sobie poradzę.
Coś mówiło jej, że nie chodzi wcale o charakter pisma, jednak kobieta była zdeterminowana, by dostać w swoje ręce owe plany i nie zamierzała dać się zbyć.
Gunbert przestąpił z nogi na nogę, w końcu wymienił kolejne porozumiewawcze spojrzenie z bratem i oddalił się w kierunku szopy, która służyła braciom za pracownię. Tymczasem zaś Sophie wróciła spojrzeniem do prototypu zbudowanego przez dwójkę wynalazców.
Rozstawiona na placu przed szopą konstrukcja miała niebywale podejrzany kształt - z daleka mogła przypominać totem jakiegoś prymitywnego ludu, jednak dwa kuliste elementy u podstawy sprawiały, że myśli najbardziej pruderyjnych osób zbiegały w jednym, bardzo konkretnym kierunku. To jednak nie sprawiało, że Sophie pełna była obaw odnośnie całego projektu. Bardziej martwiło ją to, że owa rakieta miała latać, alchemiczka zaś nie widziała żadnej możliwości, by coś o takim kształcie wzniosło się w powietrze.
Gunbert wrócił z szopy, trzymając w garści bezkształtny rulon papierów.
— Proszę, oto plany — powiedział, wręczając je alchemiczce, ta zaś rozłożyła wszystko wprawnym ruchem na blacie wystawionego przed szopę stołu.
Wpatrzyła się w rysunki. I zmarszczyła brwi.
— Bo tutaj to chodziło o to, że…
Sophie uniosła dłoń, przerwała Walterowi.
— Najpierw sama spróbuję się z tym zmierzyć, potem będę zadawać pytania.
Zapadła względna cisza, Sophie przebiegała wzrokiem plany, jej brwi ściągały się coraz mocniej i mocniej. Na tym etapie przypominały już dwa nastroszone, złociste jeżyki. Alchemiczka wskazała palcem fragment tekstu.
Dobumsiakalakować elomelo wajchę — przeczytała powoli, starannie dzieląc i artykuuąc słowa. — Mogę prosić o wytłumaczenie, co oznacza słowo dobumsiakalakować oraz która konkretnie wajcha to jest ta elomelo wajcha? I do czego służy?
— Wspominaliśmy, że plany mogą być trudne do ogarnięcia dla osoby postronnej.
— Tak, ogarnięcie ich jest sprawą nietrywialną — mruknęła alchemiczka, westchnęła. — Z tego, co widzę, projekt rakiety zakłada umieszczenie substancji wybuchowej w zbiornikach przy podstawie, umieszczenie pilota w kadłubie, a następnie kontrolowaną detonację substancji wybuchowej, dzięki czemu cała konstrukcja ma wznieść się w powietrze i wylądować na szczycie Kasrira bez konieczności narażania się na długotrwały kontakt z wiecznym śniegiem.
— Tak, dokładnie o to chodzi!
— Świetnie. A teraz pójdziemy do szopy, bo jest zimno i powiem wam, jak bardzo to nie wyjdzie.


Trzy godziny później bracia Benes nadal siedzieli wraz z Sophie w szopie, miny mieli nietęgie. Alchemiczka nie czuła się zbyt szczęśliwa tym, że musiała zetrzeć w pył marzenia obu wynalazców o rakiecie zdolnej wynieść człowieka ponad chmury, jednak patrząc na to, czym groził cały projekt, Sophie doszła do wniosku, że lepiej zamordować marzenia niż dać braciom zamordować jakiegoś niewinnego testera.
Kobieta westchnęła, splotła dłonie i oparła na nich podbródek.
— Ale macie jeszcze jakieś projekty. Prawda?
— Mamy, oczywiście! — ożywił się od razu Gunbert. — Mamy mnóstwo projektów, możemy przetestować je wszystkie! Teraz, kiedy mamy pomoc od alchemika, żal by było nie skorzystać. — Zerknął na Waltera.
— Tak. Tylko trzeba się zastanowić, który najpierw pokazać.
Bracia popatrzyli na siebie.
— Chyba mam już pewien plan.


Dwa dni później do kosza poleciało jeszcze parę pomysłów.
Między innymi rzeczy tak ciekawe, jak chociażby plan śpiulkolotu - urządzenia, które miało pomóc użytkownikowi wyspać się szybciej i bardziej, jednak gdy Sophie zobaczyła, że głównym elementem całego projektu jest zanurzenie użytkownika w oparach chloroformu, za punkt honoru postawiła sobie wybicie koncepcji z umysłów braci Benes.
Kolejnym projektem był automatyczny golibroda. Gdy alchemiczka zobaczyła ostrą brzytwę na teleskopowym ramieniu, która czyniła w powietrzu odważne manewry, a następnie wyobraziła sobie głowę testera umieszczoną w tych metalowych obejmach, które według Waltera miały „zapobiec nadmiernemu poruszaniu się głowy użytkownika podczas golenia" stwierdziła, że ten wynalazek też nie miał prawa ujrzeć światła dziennego.
Poleciało urządzenie rażące użytkownika prądem, gdy ten przeklinał, poleciała też kapsuła ciśnieniowa, która ponoć miała poprawiać koncentrację podczas czytania (nie, ciśnienie powyżej dwóch atmosfer nie brzmiało zdrowo), oraz samonaprowadzający widelec do lokalizacji kiełbas. Niestety - widelec klasyfikował palce i inne części ciała jako kiełbasy, co Sophie dla odmiany zaklasyfikowała jako zbyt niebezpieczne, by miało szansę się upowszechnić.
Niemniej jednak był jeden wynalazek, który przykuł uwagę alchemiczki i Sophie doszła do wniosku, że to może być całkiem niezła inwestycja.
— Ale ten wasz — zerknęła w nagłówek wysmarowany drukowanymi literami — samolot… to brzmi całkiem-całkiem.


Samolot - jak sama nazwa wskazywała - miał latać sam. No, prawie sam. Potrzebował do napędu siły ludzkich mięśni, bo gdy Sophie zobaczyła alternatywę, jaką było użycie kolejnej substancji wybuchowej, ponownie musiała wybić tę koncepcję z głów braci Benes. Jednak siła mięśni brzmiała dość bezpiecznie - alchemiczka skonstatowała, że w najgorszym wypadku urządzenie po prostu nie poleci, ten wynik zaś wydawał się po stokroć lepszy, niż wysadzenie całości w powietrze. Rzecz jasna - wraz z testerem.
Obliczenia nastręczały pewnych trudności. Wiele zmiennych trzeba było wziąć pod uwagę - to nie było już to proste zadanie z fizyki, gdzie radośnie można było pominąć opór powietrza i tarcie o podłoże. W tym przypadku obie te wielkości były kluczowe, zaś Sophie doszła do wniosku, że w toku swoich studiów co prawda miała nieco fizyki, ale skupiała się ona zupełnie na innych rzeczach. Obliczanie prężności par nad roztworem albo przemian energetycznych związanych ze zmianą stanu skupienia miała w paluszku, jednak rzeczy stricte mechaniczne - to już była inna para kaloszy.
— Niech to heksan świśnie, potrzeba nam…
— …matematyka.
Isidoro stanął właśnie w drzwiach szopy, padające z zewnątrz popołudniowe słońce kładło się na złotych gwiazdkach płaszcza.
— Zawsze pojawiasz się we właściwym miejscu, o właściwej porze — mruknęła Sophie, a lekki uśmiech sam wygiął jej usta.
— Taka właściwość astrologa — odparł Isidoro, wchodząc do pomieszczenia i zamykając za sobą drzwi.
— Cieszymy się, że chce nam pan pomóc, panie…
— Isidoro.
— …panie Isidoro — kontynuował Walter — jednak nasz grant nie do końca przewiduje tak dużą liczbę testerów i obawiam się, że…
— Nie potrzeba mi zapłaty — Isidoro zdjął już płaszcz i rękawiczki, rzucił je na jakiś wolny stołek, podszedł do biedzącej się z obliczeniami Sophie.
Kartki pokryły się matematycznymi symbolami, bracia Benes tłumaczyli jakieś dodatkowe szczegóły związane z ich projektem. Nie wiedzieć kiedy słońce przesunęło się po nieboskłonie, schowało za kalenicami budynków, a potem czmychnęło zupełnie za horyzont, okrywając świat kompletnymi ciemnościami. Lampka w szopie płonęła do późna, gdy czwórka naukowców usiłowała powołać do życia działający samolot.
A gdy nastał ranek - szkic stał się maszyną, zaś matematyka wyznaczyła, jakie kryteria musiał spełniać pierwszy pilot.


— Nie do końca rozumiem moje zadanie w tej materii — powiedział ostrożnie Antares, przenosząc wzrok między Sophie, Isidoro, a braciami Benes.
— Będzie pan musiał tylko trochę pedałować — wyjaśnił Walter.
Pedałować? — Wyraz twarzy Antaresa zdradzał niezbyt pozytywne podejście do projektu.
— To nic trudnego — zapewniła go Sophie. — I sprawdziliśmy wszystko z Isidoro. Nie stanie ci się krzywda, projekt jest bezpieczny.
— Nie chodzi mi o jego bezpieczeństwo — mruknął rycerz.
— W takim razie nie ma pan żadnych obiekcji? — dopytał Gunbert. — I czy uh… zgodziłby się pan na pomoc pro bono?
— Brak zapłaty to najmniejszy problem — odparł Antares.
Gunbert zerknął na Sophie.
— W Gildii to wszyscy są tacy… mało skupieni na zysku?
— Tylko niektóre jednostki — doprecyzowała alchemiczka. — A są i takie, które idą kompletnie w drugą stronę. Zasada zachowania pazerności, można by powiedzieć…
Chwila moment i Antares siedział już na siedzisku samolotu, jego stopy spoczywały na pedałach, zaś dłonie - na kierownicy.
— Czyli moje zadanie polega na jak najszybszym obracaniu nogami — zerknął w dół, na stopy — i dzięki temu te skrzydła zaczną machać, tak?
— Mniej więcej — odparł Gunbert. — Są jeszcze koła - one sprawią, że będzie pan jechał szybko i siła nośna powinna dźwignąć pana w przestworza.
Rycerz zerknął na naukowca spod oka, następnie zaś zlustrował spojrzeniem rampę, której strome zejście wyznaczało jego trasę.
— A jeśli ten samolot nie oderwie się od rampy…?
— To na pewno się nie stanie, może być pan spokojny.
Antares zerknął na Sophie i stojącego zaraz obok Isidoro.
— Nie musisz się martwić, samolot poleci — zapewniła go alchemiczka.
— Wydarzenia przybiorą najlepszy możliwy obrót — dodał astrolog.
Oblicze rycerza złagodniało, jego spojrzenie nabrało jakiegoś rodzaju spokoju.
— Skoro tak mówicie, nie pozostaje nic innego, jak zaufać — powiedział, powiódł wzrokiem po samolocie i prowadzącej stromo w dół rampie.
Sophie wiedziała, że ich obliczenia się nie mylą, zaś Antares, wraz ze swą nadludzką siłą, będzie w stanie wznieść maszynę w górę.
Mężczyzna poprawił się na swym siedzisku, utkwił wzrok w dali - tam, gdzie prowadził stromy spadek rampy.
— Może gogle…? — wtrącił Walter, jednak Antares tylko potrząsnął głową
— Poradzę sobie. Niczego mi nie trzeba. Jeśli zdarzy się jakiś wypadek — urwał, zastanowił się — trudno, dam sobie radę.
— Gildia doprawdy pełna jest nieustraszonych ludzi — mruknął Gunbert.
Tymczasem zaś naukowcy odsunęli się od rampy, pozwalając Antaresowi całkowicie skupić się na zadaniu. Rycerz odetchnął głębiej, oczy zalśniły złotym blaskiem. A nastepnie Gunbert zwolnił blokady, Antares zaczął pedałować, samolot gwałtownie przyspieszył, staczając się po rampie. Sophie wstrzymała oddech - była pewna obliczeń i tego, że całość zakończy się powodzeniem. Nie tylko sama wszystko wielokrotnie sprawdzała, ale i Isidoro, bezbłędnie przewidujący wszystkie wypadki, był przekonany, że wszystko pójdzie dobrze.
Antares, wraz z samolotem, spłynął po rampie, a olbrzymie, obite materiałem skrzydła załopotały, napędzane siłą mięśni. Pojazd przyspieszył, zjeżdżając, a potem przyszedł ten ostatni moment. Rampa wywinęła się zgrabnym łukiem, samolot poderwał się w górę, łopoczące skrzydła nabrały wiatru, a następnie…
— Działa! — wykrzyknął Walter. — To naprawdę działa!
Sophie obserwowała, jak maszyna wznosi się w powietrze i leci gładko, zaś skrzydła, niczym te ptasie, niosą ją przez przestworza. Antares pedałował ile sił starczyło w mięśniach, alchemiczka nie widziała nawet jego twarzy. Rycerz oddalał się od nich, dosiadając podniebnego wehikułu, jednak zaraz zaczął skręcać, na powrót kierując się w stronę rampy. Wykręcił szerokie koło, lecąc po spirali coraz wyżej.
Gunbert patrzył, jak urzeczony, Walter ocierał łzy z oczu.
— Nie myślałem, że doczekam tej chwili — powiedział głosem łamiącym się ze wzruszenia. — Człowiek wzbił się w niebo bez użycia magii.
Sophie zamarła.
— Bez użycia magii?
— Ależ oczywiście — odparł drugi z braci. — Dokładnie na to rozpisaliśmy nasz grant badawczy. Wiedzieliśmy, że musi być możliwość, by uwolnić się od magii i samą siłą ludzkiego rozumu nagiąć prawa przyrody!
Isidoro stał spokojnie, wsunąwszy dłonie w rękawy jakimś nowym obyczajem, którego od niedawna nabrał, zaś alchemiczka pobladła wyraźnie.
— Więc w sprawie tego nieużywania magii… — zaczęła słabo, zastanawiając się, jak wyłuszczyć braciom pewne powstałe tutaj nieporozumienie.


Dwa dni później samolot został rozebrany.
A właściwie - pewna jego część została rozmontowana.
Sophie nie zamierzała się poddawać, a na pewno nie bez walki, zaś jej najpotężniejszą bronią był umysł. Umysł najlepiej zaś działał, jeśli dostał potrzebne informacje. Skoro bracia Benes mieli do wykonania jakieś zadanie i na nie właśnie rozpisali swój projekt, alchemiczka chciała im w tym pomóc. A skoro tylko wczytała się w liczne strony wniosku grantowego, zaraz okazało się, że bracia przeoczyli jedną ważną rzecz.
Nigdzie nie było powiedziane, że ich wynalazek musi oderwać się od ziemi.
— Głównym zadaniem jest stworzenie wehikułu, który będzie wygodnie i sprawnie transportował człowieka bez użycia magii — podsumowała.
— Tak, to jest ten ostatni plan. Jak nic innego nam nie wyjdzie — dodał Walter smutnym głosem.
— Cóż, w nauce często się zdarza, że nic nie wychodzi — zauważyła Sophie rzeczowo. — Ale nie można się tym załamywać. Dopóki wyjdzie tyle, żeby rozliczyć się z administracją, to nie jest źle. Prawda?
Sophie podniosła wzrok znad nowych planów, spojrzała na nową maszynę. Pozbawiona skrzydeł i większości przekładni, w porównaniu do samolotu wyglądała boleśnie prosto i nijako. Trzy koła - jedno z przodu i dwa z tyłu - łączyły się łukowatymi, drewnianymi pałąkami z siedziskiem, podpierały kierownicę. Poniżej siedziska - garść metalowych kół zębatych z pedałami, całość połączona z kołami łańcuchem o dziwnych ogniwach.
Antares siedział na siedzisku, opierał dłonie na kierownicy, palce stóp sięgały do pedałów.
— To teraz spróbuje pan pojechać, tylko nie używać swojej magii, dobrze?
Rycerz skinął głową, nacisnął stopą pedał.
Wehikuł z jękiem ruszył przed siebie, przednie koło omsknęło się i zaszurało na oblodzonym bruku. Z kolejnym obrotem zębatek maszyna nabrała prędkości, Antares podskoczył na siodełku, gdy któreś z kół trafiło na wyrwę w bruku. Ale jechał, poruszał się tam, gdzie prowadziła kierownica, zaś sam rycerz - jak na razie - z owego wehikułu nie zleciał.
— Sama bym spróbowała na tym pojeździć — mruknęła Sophie patrząc, jak rycerzowi coraz lepiej idzie opanowanie całej tej maszyny.
— Wszyscy powinniśmy pojeździć! — zaraz zawtórował jej Gunbert. — Im więcej testerów, tym lepiej sprawdzony wynalazek, prawda?
— Otóż to — dodała alchemiczka. — A zastanawialiście się nad nazwą?
Bracia popatrzyli na siebie, na obu twarzach odmalowało się zaskoczenie.
— Nie pomyśleliśmy o najważniejszym…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz