piątek, 21 stycznia 2022

Od Mattii - Event

Mattia i Isidoro zdążali brukowaną ścieżką schodzącą z fortu w stronę miasteczka. Dni od zaginięcia Mistrza mijały, nic się praktycznie nie zmieniało, zaś Mattia pogodził się już z tym, że nie wszystko rozumie i że widać czekanie będzie w tym momencie najlepszą decyzją. Nie zamierzał jednak czekać bezczynnie. Miał w nawyku obdarowywać rodzinę i bliższych znajomych pamiątkami za każdym razem, gdy wyjeżdżał gdzieś dalej i na dłużej, a że owych bliższych znajomych Mattia miał bardzo szerokie grono, to zakupy pamiątek bardzo szybko przeradzały się w prawdziwą wyprawę.
W pewnym momencie Mattia przystanął, zwrócił wzrok w kierunku linii lasu. Gdzieś tam prowadziła jakaś wąska, na poły zapomniana ścieżka - tylko ledwie widoczne wśród śnieżnej pokrywy wgłębienie świadczyło o tym, że ktoś tam kiedyś chodził. Wgłębienie i ta samotna, nadgryziona zębem czasu ławka. Na krótką chwilę Mattia zawiesił wzrok na widocznym z oddali, wyłamanym częściowo oparciu i na tym pojedynczym, wystającym, zagiętym gwoździu, który tylko czekał na to, by podrzeć siedzącemu płaszcz.
— Ktoś zabrał pudełko — mruknął astrolog, wskazując gestem w stronę ławki. — Znowu.
Isidoro również przystanął, podążył spojrzeniem za wskazaniem brata, ale zaraz wrócił wzrokiem do Mattii.
— Co o tym sądzisz?
— Nie wiem — odparł szczerze, podjął marsz. — Ale to zastanawiające. Przechodzimy tędy praktycznie codziennie, o różnych porach. I zawsze na wieczór jest tam jakieś pudełko, a nad ranem go nie ma.
— To faktycznie dziwne — odpowiedział młodszy astrolog, dołączając do brata.
Rozmowa się urwała, myśli Mattii skupiły się znów na tym, po co szli do miasta.
— Coś mi mówi, że z wyborem prezentów nie będzie tak prosto, jak w Almerze — zaczął znów Mattia. — Szczególnie dla rodziców, Eleny i Luciano.
Isidoro pokiwał głową, Mattia kontynuował.
— Spojrzałem przelotnie na to, co można dostać na targu i powiem ci, że wszystko, na co warto byłoby zwrócić uwagę, można również dostać w Lucernie, więc… — urwał, wzruszył ramionami — nie wiem, nie mam na razie żadnego dobrego pomysłu.
— Nie musimy kupić wszystkiego dzisiaj.
— Prawda, ale hm… z tym, jak jest, cały czas się martwię, że potem nie zdążymy. Że wydarzy się coś takiego, co będzie wymagało pełnego zaangażowania i że to ostatni moment, żeby po prostu zająć się swoimi sprawami.
— Zdążymy — odpowiedział uspokajająco Isidoro. — Nie musisz się tym martwić.


Targ powitał ich typowym gwarem i lekkim chaosem. Stragany ciągnęły się wśród nierównych, wijących się uliczek, lgnęły do fasad domów. Gdzieś odbiegały wąskie, zacienione odnogi prowadzące do pojedynczych, niewyróżniających się niczym stoisk - niektórzy kupcy po prostu nie mieli szczęścia do lokalizacji. Ludzie stali pod spłowiałymi od słońca i śniegu wiatami, koce i grube czapy okrywały kupców spędzających całe dnie na mrozie na zewnątrz. Wełniane rękawiczki skrywały dłonie, tylko zziębnięte opuszki palców błyskały spod sprutej na końcu nici. Nie musiało być nie wiadomo jak zimno, by przeziębić się od całego dnia takiego stania.
Obaj astrologowie chodzili nieco bez przekonania wśród straganów, Mattia co jakiś czas pocierał podbródek w zamyśleniu, podchodził do stoisk, oglądał rękodzieło. Przesunął w dłoni ładną kamizelkę, miękkie futro połaskotało palce, jednak ta, o której myślał, nie ucieszyłaby się z prezentu wykonanego ze skóry zwierzęcia.
— Ale z wełny już prędzej — mruknął do siebie, przenosząc wzrok na haftowane w rustykalne, kwieciste wzory koszule.
Przez pewien czas oglądał zdobienia, desenie, stojąca po drugiej stronie stoiska kobieta zachwalała swój towar widząc, że klient faktycznie chce coś kupić. Mattia wybierał dość długo, ale kiedy wybrał, był zadowolony z decyzji. Luźna koszula, dobra dla wysokiej, dużo ruszającej się osoby, ze sprytnymi, drewnianymi guzikami, które pozwalały przypiąć zawinięte rękawy, jeśli trzeba było popracować, zająć się jakimiś zwierzętami.
Astrolog zerknął na kolejne towary, podniósł długi sznur korali, przez pewien czas porównywał kolory, wybór malowanych w drewnie kwiatów. Ładna biżuteria, komponowałaby się z wykonanymi z brązu bransoletami i kolczykami. Mężczyzna wybrał, kupił, nie targował się, zapłacił złotem, nie przyjął reszty.
Bracia wrócili do kręcenia się po targu, do przepatrywania straganów w poszukiwaniu czegoś interesującego. Koronki, sery, haftowane chusteczki, więcej serów, rzeźbione zabaweczki, kolejne sery, skórzane kierpce, wędzone sery, kolorowe spódnice, a także sery, przetwory i rzeźbione deszczółki - wszystko to wydawało się nieodpowiednie, nie w tym stylu i niepasujące.
— Nie mogę jej też kupić koszuli — mruknął Mattia, marszcząc brwi. — Poza tym dostała już ode mnie ubrania - wtedy, w Sabret.
— Ucieszy się też z prezentów, które nie są bezpośrednio dla niej.
Mattia rzucił bratu zdziwione spojrzenie.
— Co masz na… — urwał, uniósł brwi. — Och, na to nie wpadłem! Masz rację!
Obaj udali się znów do wcześniejszego stoiska, Mattia wybrał śliczne, haftowane w kwiaty chusty.
Dokładnie trzy.


Wieczór nastał zbyt szybko, ta przerwa w zakupach, którą spędzili w karczmie zajęła im zbyt dużo czasu. Nie pierwszy raz się tam stołowali, karczmarz już wiedział, że pan hrabia chętnie sypie złotem, toteż kelner dużo zagadywał, często pytał, czy czegoś jeszcze nie trzeba, czy grillowany ser smakuje, czy donieść jeszcze konfitury z żurawiny.
— Nie, dziękuję — odpowiedział mu Mattia — ale mam inną sprawę.
Kelner uśmiechnął się najpromienniej, zostawiane regularnie napiwki czyniły młodego mężczyznę nad wyraz chętnym do pomocy.
— Zamieniam się w słuch. Jeśli tylko jest coś, czego szanowny pan sobie życzy, na pewno kuchnia się postara…
Mattia uniósł dłoń, uśmiechnął się łagodnie.
— Mam pytanie innej natury. Widziałem pewną ławkę, w okolicach starego fortu, gdzie znajduje się obecnie placówka badawcza.
— Ławkę?
— Tak, ławkę. Jest nieco zniszczona, nadgryziona zębem czasu, nadwyrężona pogodą, jednak nadal można na niej usiąść, chociaż ten gwóźdź…
— Nie kojarzę w tamtym miejscu żadnej ławki — zaczął kelner, zaraz się zreflektował — ale mogę popytać, może ktoś coś będzie wiedział. Może chodzi o inny fort? To nie ten sam, w którym stacjonuje um… szanowny pan?
— Nie-nie, chodzi właśnie o ten sam. Ławka jest nieco na uboczu, może to dlatego pan jej nie kojarzy? — Astrolog urwał, zawiesił głos.
— Możliwe — odparł kelner. — Ale proszę dać mi chwilę, zaraz zapytam innych, na pewno ktoś coś wie…
— Ktoś zostawia na tej ławce paczki rano. I wieczorem już ich nie ma — dodał jeszcze Mattia.
Młody chłopak uniósł brew, ale poza tym nie dał po sobie poznać, na ile dziwne zdają mu się słowa hrabiego.
— Zaraz popytam, trochę nas tu pracuje, na pewno komuś rzuciła się w oczy.
To mówiąc zniknął szybko na zapleczu, Mattia zaś splótł dłonie, spojrzał na Isidoro. Brat obdarzał go jakimś trudnym do zdefiniowania, enigmatycznym spojrzeniem.
— Coś się stało? — spytał Mattia.
Isidoro potrząsnął głową, Mattia kontynuował.
— Powiedziałbym, że dobrze nam dziś poszło - z tymi prezentami. — Hrabia rozsznurował plecak, wyciągnął trzy ładnie złożone chusteczki. Jeszcze raz przesunął palcem po ozdobnych haftach. — Będzie pasowało wszystkim trzem, nie sądzisz? Gnatołam z takimi jasnymi przebiśniegami. — Mattia przerwał, z powrotem schował rzeczy do plecaka. — Zamierzasz przywieźć coś Serafinowi?
Isidoro uśmiechnął się, pokręcił głową.
— Nie ma tu nic, na co by chociaż spojrzał.
Mattia skinął mu, nie zdążył nic powiedzieć. Kelner wrócił - przyniósł grillowany ser, przyniósł też wieści o tajemniczej ławce. A raczej ich brak. Nikt z załogi nie wiedział, o czym Mattia mówi, nikt nie kojarzył ławki, a tym bardziej paczki.
— Zagadkowa sprawa — mruknął hrabia, nim widelec zatopił się w pieczonym serze.


Kilka dni minęło, Mattia i Isidoro znów opuszczali fort.
— Znowu nie ma paczki. — Zauważył astrolog, jednak tym razem już się nie zatrzymał. Isidoro tylko zerknął. — Zastanawiam się, kto ma tyle samozaparcia, by robić to samo co rano i co wieczór.
— Dowiesz się, gdy przyjdzie czas.
Starszy brat zerknął na młodszego, jednak nie drążył tematu. O dziwo, to Isidoro go podjął.
— Dużo myślisz o tej ławce i o paczce.
— Wydaje mi się to dziwne, po prostu chciałbym wiedzieć, co się za tym kryje. — Mattia urwał, szedł przez chwilę w milczeniu. — Śniła mi się wczoraj. Ta paczka.
Zdanie zawisło w powietrzu, wybrzmiało gnane wiatrem. Isidoro nie odpowiedział, wydał z siebie tylko głuche „hm", ale nic ponadto. Temat znów się urwał, bracia podjęli jakiś inny, krajobraz przewijał się wokół nich pobielaną wstęgą.
Minęli miasteczko, skierowali kroki w stronę gór i skał. Szlak stał się węższy, bardziej zdradliwy, kluczył wśród drzew, częściowo tylko widoczny pod śnieżną pierzyną. Bracia szli jednak bez zawahania i postojów - nie pierwszy raz pokonywali tę trasę, odkąd Gildia przybyła do podnóży Kasrira. Mattia mimowolnie przyspieszył, jego krok stał się bardziej sprężysty, zyskał więcej werwy.
— Tym razem nie dam ci żadnych szans — mruknął starszy z braci, łobuzerski uśmiech zaigrał za zasłoną naciągniętego na twarz szalika.
— Zobaczymy — odparł Isidoro, uśmiechając się tak, jak nieczęsto mu się zdarzało.
Dotarli na miejsce.
Rozległa kawerna szczerzyła się mrowiem ostrych, skalnych nawisów, bracia kluczyli ostrożnie w labiryncie stalagmitów. Krok za krokiem, zeszli nieco w dół, ku sercu jaskini, gdzie w sączących się ze skalnych pęknięć promieniach słońca lśniła czarna tafla zamarzniętego jeziora. Tafla straciła naturalną, lodową gładkość, znaczyły ją blizny po dwóch parach łyżew, które już niejeden raz cięły przejrzystą powierzchnię.
Mattia przystanął przy kawałku krzywej, odłupanej skały, wyciągniętej tuż nad zmęczoną taflą. Ściągnął plecak, zrzucił płaszcz, usiadł na rozłożonym materiale, zaczął ściągać buty. Tak samo postąpił Isidoro, zaraz z plecaków wychynęły ochraniacze. Znalazły swe miejsce na kolanach i łokciach, Mattia kilka razy zgiął i wyprostował nogę, poprawił sprzączkę, wsunął palce pod ochraniacz i wygładził spodnie.
A potem były łyżwy. Dobrze wyprawiona skóra znaczona charakterystycznymi zagięciami, dopasowana do nogi, którą chroniła, nosząca ślady mocno związanych sznurowadeł i drobne otarcia od kontaktu z lodem. Dwa kroki i bracia znaleźli się na lodzie, Isidoro powolnym łukiem objeżdżał jezioro, wiążąc włosy w wysoką kitkę. Mattia naciągnął mocniej rękawiczki, odgarnął z czoła grzywkę.
— Gotowy? — spytał.
Isidoro odpowiedział mu uśmiechem.
— Zawsze.
I zaczęli.
Isidoro zaczął uciekać pierwszy, łyżwy zadźwięczały o lód, ciszę rozdarł zimny, metaliczny dźwięk. Mattia rzucił się za bratem, przecinając jezioro w pół, mknąc po prostej drodze wprost w stronę Isidoro. Ten zatrzymał się, zaczaił, zerknął w prawo, Mattia nie dał się nabrać. Rzucił się w drugą stronę, na przekór fortelowi, pewny, że pochwyci ramię Isidoro, że role zaraz się zamienią. Nie przewidział jednak, że młodszy astrolog zmyli go podwójnie i uniknie dłoni dokładnie tak, jak sugerował jego wzrok. Ręce Mattii trafiły w pustkę, mężczyzna momentalnie zmienił kierunek, łyżwy zaorały lód w ciasnym piruecie. I nim Isidoro zdołał się oddalić, poczuł na łopatce klepnięcie.
— Berek! — zawołał Mattia i ponownie zmienił kierunek.
Isidoro rzucił się za nim, przez pewien czas bracia ganiali się jak dzieci, łyżwy uderzały o lód, jaskinię wypełnił śmiech i pokrzykiwanie.
— Berek! — krzyknął Isidoro, role się odwróciły, teraz to Mattia gonił.
Tak, jak zapowiadał, nie zamierzał dawać Isidoro żadnych szans, od razu się rozpędził, usiłując skrócić dystans, zaganiając brata w wąską odnogę jeziora, rozwartymi ramionami blokując wszelkie drogi ucieczki.
Isidoro nie poddał się bez walki, w desperackim ruchu rozpędził się, ruszył prosto na Mattię. Oczy starszego astrologa rozszerzyły się, stanął szerzej na nogach, przyhamował nieco. Na to tylko czekał Isidoro. W ostatniej chwili runął na lód, ochraniacze grzmotnęły o taflę, siłą rozpędu Isidoro śmignął między nogami brata. Mattia parsknął śmiechem, odwrócił się, w pierwszym odruchu próbował dopaść gramolącego się z lodu Isidoro. Łyżwa omsknęła się na zrytym metalem lodzie, Mattia na moment stracił równowagę, zachwiał się, zamachał rękami. Tymczasem Isidoro pozbierał się, ruszył na złamanie karku przed siebie, byle tylko nabrać dystansu. Mattia zaraz za nim pognał, bracia znów pogrążyli się w szalonej gonitwie. Nie wiedzieć kiedy, na skalnych występach wylądowały kurki i swetry, a dwóch poważnych i dojrzałych astrologów brykało po zamarzniętym jeziorze, za nic mając lodowaty wiatr szarpiący coraz bardziej przepocone koszule.
Każda zabawa ma jednak swój kres i w końcu Mattia opadł ciężko na swoją skałkę, odgarnął mokre włosy, odetchnął głęboko. Ciemne rumieńce kładły mu się na policzkach, barwiły i widoczną spod rozchełstanej koszuli pierś. Astrolog ściągnął rękawiczki, pozwalając przepoconym dłoniom nieco przeschnąć. Isidoro częściowo siedział częściowo leżał na swoim płaszczu, stopy dalej miał wyciągnięte w stronę lodu. Sypiący się kucyk i przylizana mokrym potem grzywka sprawiały, że mężczyznę aż trudno było poznać.
Przez pewien czas siedzieli w milczeniu, w ciszy panującej w jaskini słychać było tylko ciężki, przyspieszony oddech. A potem Mattia parsknął śmiechem, dołączył do niego Isidoro. Śmiech odbił się echem od dalekich ścian, wrócił, zaigrał w oprószonej skruszonym lodem tafli. Przez ten krótki czas widmo Kasrira i wszystkich jego horrorów zdawało się nie istnieć, a przynajmniej - być na tyle odległe, że zdawało się nierealne i nierzeczywiste.


Zrobiło się późno, ciemno i zimno. Isidoro już dawno ubrał się w koszulę nocną i siedział przy biurku, skrobiąc coś zapamiętale w zeszycie. W kącie pokoju kucał niewielki, żeliwny piecyk, wypełniający pomieszczenie przyjemnym ciepłem. Mattia chodził po pokoju, wydeptując w jego wnętrzu zaniepokojone kółko.
— To pudełko znów tam było — rzucił, splatając dłonie z tyłu, za plecami.
Isidoro odłożył pióro, poprawił szlafrok, odwrócił się na krześle i spojrzał na brata.
— Jeśli chcesz tam iść, to idź i sprawdź — powiedział, urwał na chwilę. — Tylko weź ze sobą ciastka.
Mattia przystanął, przez pewien czas patrzył na brata.
— Po co mi ciastka?
— Żebyś jadł tylko swoje i żadnych innych. — Isidoro znów urwał, znów na moment się zamyślił. — I słuchaj swojego serca, ono cię nie zawiedzie.


Prócz ciastek Mattia zabrał także latarnię. Bezksiężycowa noc zapowiadała nadciągającą śnieżycę, wszędzie kładły się nieprzeniknione ciemności. I choć w trakcie dnia śnieg lśnił miriadem rozedrganych świateł, oślepiał swą przemożną bielą, to w noc tak ciemną, jak ta, olbrzymie zaspy wydawały się podobne górom popiołu, ośnieżone drzewa przypominały ciemne skały.
Astrolog uniósł wyżej latarnię, blady snop światła odnalazł tę wąską, przysypaną ścieżkę. Na jej końcu majaczył ciemny kształt, a gdy Mattia podszedł bliżej, kształt stał się ławką o zniszczonym oparciu, z tym jednym wystającym ze zmurszałych desek gwoździem. Mężczyzna podszedł jeszcze bliżej, światło ostrą kreską obrysowało każde pęknięcie, każdy wytrawiony kaprysami pogody słój starego drewna, wydobyło chropowatą powierzchnię zrudziałych, metalowych elementów. Tajemnicze pudełko stało na powierzchni zleżałego, stwardniałego śniegu okrywającego ławkę, nie wyróżniało się niczym, mogło należeć do każdego i zawierać w sobie niemal wszystko.
Prócz widniejących w śniegu śladów butów astrologa, nie było widać żadnych innych - jakby pudełko pojawiło się tu samo, po prostu sfrunęło z nieba, z cichym pyknięciem pojawiło się z powietrza. Mattia stał chwilę, kontemplując widok. A potem podszedł, pochylił się, stanowczym ruchem odgarnął śnieg z ławki i usiadł obok pudełka.
— Myślałem, że już nie przyjdziesz.
Mattię zatkało.
W jednej chwili była zimowa noc, w drugiej - środek lata, środek dnia. Astrolog zamrugał, objął wzrokiem ukwiecone kobierce krótkiej, górskiej trawy, rozciągające się u jego stóp łagodnymi falami, wspinające się zielenią w stronę nieodległych szczytów. Błękit nieba tchnął ciepłem i jasnością, pojedyncze baranki gonił po nim wiatr. Słońce przyjemnie grzało, powietrze smakowało rzeźwą wonią chmur i kwiatów.
Fortu - nie było.
U boku astrologa - mężczyzna. Stary, pomarszczony, opierający jedną dłoń o rzeźbioną laskę, ubrany w haftowaną wełnę i kapelusz z piórkiem. Góral trzymał na kolanach pudełko, gładził dłonią wieko. Obrócił twarz na Mattię, zasnute bielmem oczy nie widziały astrologa, spoglądały już tylko w ciemność.
— Proszę? — wykrztusił w końcu Mattia.
— Wy, młodzi, to zawsze macie inne rzeczy na głowie. Nie macie czasu dziadka odwiedzić. — Góral parsknął śmiechem, odwrócił twarz w stronę hal. — A ja siedzę i czekam. Miałeś przyjść, jak tylko wrócisz z wojska i co? Doczekać się ciebie nie można.
Astrolog zmieszał się, poprawił na siedzeniu.
— Pan mnie z kimś myli — zaczął ostrożnie.
— Ja wiem, że się najpierw musiałeś ze swoją pannicą przywitać, ale tak zupełnie o dziadku zapomnieć to wstyd.
Mattia nabrał powietrza, by dalej protestować, by poprawić nieznajomego mężczyznę, ale słowa uwięzły mu w gardle. Dostrzegł, jak w starczych oczach błyszczy wilgoć, jak pozornie spokojny uśmiech drży wzruszeniem. Astrolog poczuł, jak coś ściska go w środku, w sercu.
— Trochę pobłądziłem, dziadku. Przepraszam.
— Ale trafiłeś w końcu. Spóźniony, ale jednak.
Przez chwilę panowała cisza, starszy mężczyzna otworzył trzymane na kolanach pudełko. Z wnętrza wydobył się słodki, kuszący zapach ciastek.
— Masz, wnusiu, zjedz sobie. Upiekłem, bo wiem, że lubisz.
I podsunął pudełko Mattii.
Astrolog sięgnął, podziękował, zamarkował wyjęcie ciastka. Pamiętał słowa brata, toteż sięgnął zaraz do swojego zapasu ciastek, ugryzł kawałek nadziewanej babeczki.
— Dziękuję, są pyszne — powiedział, otrzepując okruszki. — Brakowało mi ich.
Dziadek uśmiechnął się, tym razem szerzej, nieco weselej.
— Dawno żeśmy nie rozmawiali. Pojechałeś w świat, listy żeś tam trochę pisał, to mi stara Klaudyna czytała, ale potem toś chyba już zapomniał, żeś rodzinę tu zostawił. I nic, nawet małej pocztówki nie wysłałeś.
Mattia splótł dłonie wokół swoich ciastek, sięgnął do pudełka, znów zamarkował wyjęcie ciastka.
— Wybacz, dziadku, dużo się działo — odpowiedział. — Ale teraz już jestem, możemy nadrobić cały stracony czas.
Starszy mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej, rozsiadł wygodniej na ławce.
— To opowiedz mi - jak tam dałeś radę w wojsku.
Mattia zapatrzył się na moment w dal, sięgnął pamięcią ku historiom zasłyszanym tu i tam. Czasem na salonach, gdzie starsi wojskowi przechwalali się osiągnięciami, albo opowiadali o przedziwnych pomysłach swoich podkomendnych, czasem gdzieś w przydrożnej karczmie, gdy podróż zmusiła hrabiego do nocowania w nieco podejrzanym przybytku. Przypomniał sobie baśnie opowiadane mu przez babcię, wspomnienia przywoływane przez tatę, i wszystkie zabawy z Luciano, kiedy jak większość małych chłopców, koniecznie chcieli iść na wojnę.
Z tego amalgamatu opowieści, Mattia wysnuł historię dzielnego wojaka, który co prawda nie odznaczał się nie wiadomo jakim heroizmem i osiągnięciami, ale wszystko, za co się brał, w końcu dobrze się kończyło, a każde przeciwności losu stawały się początkiem ciekawej przygody. Czas mijał, dziadek się zaśmiewał, czasem dopytywał, coś komentował. Sam częstował się ciastkami z pudełka, a Mattia dzielnie markował, że mu w tym towarzyszy.
— Może dość już tych wojennych historii — powiedział w końcu astrolog czując, że jego samego już policzki bolą od ciągłego uśmiechania się. — Powiedz mi lepiej, co się tu zmieniło, odkąd wyjechałem.
I teraz to dziadek zaczął opowiadać - sto historii o tym, co się działo wśród górskich hal, komu urodziło się dziecko, a komu krowa, komu się owce pochorowały, kto chałupę na zimę ogacił, kto owcze sery znowu krowim mlekiem doprawia, gdzie lawina zeszła, i że się mostek zawalił, bo ktoś powadził się z trollem, co tego mostka pilnował, i teraz troll siedzi cały obrażony.
Mattia zaś kiwał głową, potakiwał, zaśmiewał się, gdy dziadek się śmiał, wtrącał swoje komentarze, gdy starszy mężczyzna zawieszał głos, czekał na wypowiedź.
Słońce biegło powoli po nieboskłonie, bezkresny błękit nieba podbarwił się oranżem, a ciepło złotych promieni krok po kroku ustępowało przed wieczornym chłodem.
— Zimno się robi, czas już iść, wnusiu. Ty musisz wrócić do siebie i ja do siebie — powiedział w końcu dziadek, ale nie wykonał ruchu, by wstać z ławki. Puste pudełko wciąż tkwiło na jego kolanach. — Ale jedną rzecz jeszcze chciałem.
— Słucham, dziadku.
Starszy góral odłożył pudełko, wyciągnął dłoń do Mattii.
— Pokaż mi się. Chciałem na ciebie trochę popatrzeć.
Mattia spiął się w sobie, jednak dłonie dziadka wyglądały na ciepłe, szorstkie od pracy, ale pełne tej specyficznej czułości i łagodności, jaką mogły mieć tylko dłonie kogoś u kresu drogi. Astrolog wziął mężczyznę za nadgarstek, podniósł jego rękę, przyłożył do policzka.
— Patrz, dziadku. Ile tylko będziesz chciał.
Mattia zamknął oczy, pozwolił obcym dłoniom błądzić po swym obliczu. Stwardniałe opuszki sięgnęły jego czoła, obrysowały łuki brwi. Przesunęły się po skroniach, dotknęły kości policzkowych, nosa, potem przesunęły się na usta, wróciły na policzki, sięgnęły żuchwy.
— Zazwyczaj jak ktoś wraca z wojaczki, to się mu mówi, że zmężniał — powiedział dziadek, znów przebiegając opuszkami po twarzy astrologa, pokonując nimi tę samą trasę. — Ale ty to wyładniałeś.
Mattia uśmiechnął się, dłonie starca sięgnęły unoszących się kącików ust, okryły ciepłem policzki.
— Dziękuję, dziadku. Dziewczynom na pewno będzie się podobało.
— No pysia masz takiego gładziutkiego, jak jakiś paniczyk — kontynuował, przeniósł dłonie na głowę astrologa, przeczesał jego włosy. — Ale włoski to ściąłeś, miałeś wcześniej dłuższe.
— Ciężko się nimi zajmować, dziadku, jak są długie. Nie ma tyle czasu.
Dłonie od głowy przeszły na ramiona.
— Chudziaczek jesteś. Jakbym wiedział, to bym więcej ciastek przyniósł.
— Nie trzeba, dziadku, i tak już dużo upiekłeś.
— Ach, ciastkami to też się młody człowiek nie naje. Mięska musisz pojeść, pasztetu może. I sera. Ser jest dobry, od sera się dużym rośnie.
Dłonie przesunęły się dalej, splotły się z dłońmi astrologa. Przez pewien czas stary góral milczał.
— Mówisz, że jak byłeś ranny, to długo cię w lazarecie trzymali, tak?
— Tak, dziadku, długo. Rana nie chciała się zagoić, leżałem bezczynnie przez długie tygodnie.
— No czuć, wnusiu, tyle ci powiem. Rączki też masz jak paniczyk, co nigdy żadnego ostrza nie trzymał. — Stary góral ucisnął dłoń, wymacał pojedynczy odcisk. — Jeden tylko od miecza ci się ostał, reszta dłoni cała gładka. Ale w dziwnym miejscu jest, bardzo dziwnym…
Mattia uśmiechnął się - ten pojedynczy nagniotek miał od pióra i pisania listów w hurtowych ilościach.
Dziadek cofnął w końcu ręce, uśmiechnął się - spokojnie, łagodnie. Słońce schowało się za poszarpaną linią gór, cień otulił doliny, kołysząc rozkwitłe kwiaty do snu.
— Dobrze było z tobą porozmawiać, wnusiu. — Mężczyzna klepnął otwartą dłonią kolano, potem wziął i zamknął pudełko. — Dobrze, że ci się powodzi. I dobrze, że wróciłeś.
— Dobrze było z tobą pomówić, dziadku — odpowiedział mu Mattia. — Cieszę się, że jesteś zdrowy.
— Ano - starych ludzi licho nie bierze. Litość ma dla tych, co nad grobem stoją. Ale was, młodych, to nie oszczędza. — Mężczyzna jeszcze raz wyciągnął rękę, pogłaskał Mattię po głowie. — Oby ciebie licho nie dopadło, wnusiu.
— Nie dopadnie, dziadku. A jak dopadnie, to sobie z nim poradzę.
— No, zuch chłopak! Widać, że wojował dużo. — Góral obdarzył go uśmiechem. — Idź już. Wróć do domu.
— W takim razie idę. Żegnaj, dziadku.
— Żegnaj, wnusiu.
Mattia wstał.
Wstał i świt, kładąc się różaną barwą wśród opadłego śniegu. Fort zapraszał, obiecując schronienie przed mrozem i wiatrem. Ławka - zniknęła. Wśród zasp nie było nawet wgłębienia po niej, a wspomnienie rozkwitłych w dolinach kwiatów rozmyło się w krysztale porannego mrozu.


Gdy Mattia wrócił do pokoju, Isidoro wciąż siedział przy biurku, na blacie panował chaos kredek i kałamarzy.
— Nie położyłeś się? — spytał Mattia, widząc swojego brata wciąż zawiniętego w szlafrok i piec, do którego dopiero co dorzucił znowu drwa.
— Nie, nie spałem. Potem się zdrzemnę. Pisałem list, jakoś dzisiaj dobrze mi szło — odpowiedział, odkładając pióro i obracając się do Mattii. — Czekałem też na ciebie.
Mattia patrzy na niego przez pewien czas. Rozmowa z jasnowidzem - ile musiał mu powiedzieć, a ile Isidoro już naprawdę wiedział? Rozmowa z bratem - ile trzeba było słów, a ile z tego Isidoro po prostu czuł, rozumiał?
— Widziałeś tę ławkę? — spytał w końcu.
Isidoro potrząsnął głową.
— Nie. Wołała tylko ciebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz