wtorek, 11 stycznia 2022

Od Lei - Event

— Lisy.
— Jelenie. Poznaję po kształcie bruzd.
— Diabły jakie.
— Po mojemu to Henrykowa. Na starość jej rozum zabrało, ale baba krzepę ma, to po złości zrobiła.
— Gildia pewnie, a tfu! — mężczyzna splunął na podłogę. — Kłopotów szukacie, a że brakuje, to sami wymyślacie, tylko że w zimę ktoś głodować będzie, to kto by się przejmował.
— A co mnie to, byleby było zaraz martwe.
Rolnicy byli bezsilni, mało kto był w stanie udzielić rzeczowych informacji, a jeśli już dzielili się jakimiś, były sprzeczne, tworzyły mglisty i niepełny obraz. Tylko jedna całostka pozostała spójna: problematyczne stworzenia należało wyeliminować tak szybko, jak to możliwe.
To samo powtarzał pan Barnaba.
Twierdził, że coś widział, z tym że wyciągnięcie od niego rzeczowych informacji było sprawą co najmniej problematyczną - zmieniał temat, sarkał, rozgadywał się na zupełnie inne tematy, możliwie odległe od badanej przez nas sprawy.
— …i się kominiarz stoczył z dachu, wszystkie kości połamał — ciągnął. — Więc ten stóg siana jak stał, tak stał…
Skinęłam głową. Nie byłam zbytnio pewna, czy zrozumiałam puentę historii, ale ostatnim, czego teraz potrzebowaliśmy, była prośba o jej powtórzenie.
— Czy ktoś ostatnio zaginął? — spróbowałam znowu.
— A po co wam wiedzieć?
— Każda informacja może okazać się przydatna.
Stare krzesło zaskrzypiało pod moim ciężarem, niemniej deski pozostały na swoim miejscu - czego nie mogłam powiedzieć o gospodarzu tego domu, który krzątał się po całej izbie, stukając kubkami i trzepiąc ścierki.
— Panienko, pole to to szkaradztwo zaorało przednio, ale nikogo by na kłach chyba nie zabrało — zamyślił się głęboko, na pokrytą zmarszczkami twarz wstąpiła kolejna bruzda. — Chociaż kiedyś chyba mi matula o jakimś takim byku opowiadała, ale nic podobnego nie słyszałem.
— Byku? — Antares zmarszczył brwi.
— A to taka bajka była, dziewka miała pstro w głowie, to się kwiatków zachciało — machnął ręką. — No, ale jak takie bestie jeszcze trochę pożyją, to ani kwiatków, ani zboża nie będzie... te strzałki to zadziałają aby na pewno? Bo mieczem to się chyba nie zdąży, chyba że nim rzucać jakoś można...
— Miecz nie jest bronią przeznaczoną do polowań — wyjaśnił rycerz. — Niemniej, w razie potrzeby będę posługiwał się włócznią. Broń drzewcowa jest skuteczna przy tego rodzaju sytuacjach.
— A jeśli trafię w punkt witalny, strzały mogą wystarczyć — poklepałam kołczan.
— Widzialny, niewidzialny, byle ubić stwora — któryś kubek postanowił wyrwać się z nazbyt dokładnie pucujących go, nieco trzęsących się objęć i upaść na podłogę. Nim zdążyłam pomóc, staruszek już zdążył go podnieść, mamrocząc tylko pod nosem złorzeczenia, najwyraźniej jednak przywykł do podobnych incydentów. — Bo na jesień to my się chyba kurzem spod półek żywić będziemy...
Położyłam splecione dłonie na porwanym obrusie, noszącym na sobie ślady wieloletniego użytku: plamy po herbacie i zupie, nadpalony róg i poszarpane, sterczące zewsząd nitki. Pole jego właściciela było jednym z tych, które w wyniku ataku stwora ucierpiało najbardziej, a biorąc pod uwagę ogólny stan jego mieszkania, wątpiłam, by był w stanie sobie poradzić z kolejną zimą, jeśli przeprowadzony zostanie jeszcze choćby jeden podobny atak.
— Mówił pan, coś widział, zgadza się? — zagaiłam znów.
— A juści, żem poszedł na pole ze swoim oszczepem, czy się aby żadne szkaradztwo nie zakradło, jak codziennie — dumnie wskazał na broń, w której bruzdy na ostrzu stanowiły większą część niż metal. Jeśli dodać do tego trzęsące się dłonie, miałam sceptyczne nastawienie co do jego próby polowania, choć zupełnie się nie dziwiłam. — Ale to żadne stado, jeno jeden stwór, tylko szybki że koń by mu mógł nakichać. Bies jak malowały, diabeł spod ziemi wyskoczył, nawet rogi miał.
— Tylko jeden? — upewniłam się, złowiłam wzrok rycerza. Wydawało mi się to dość nieprawdopodobne, ale jeśli istotnie byłaby to jakaś istota magiczna, kto wie.
— Przecież mówię. Tylko prędkie w cholerę, więc tak sobie myślałem, że może by trutkę podłożył? To łakome takie, że się skusi na pewno. Bo te strzałki to nie zdążą, nawet jakby panienka już więcej obycia miała, ale to nie ma co chojrakować, bo się jak kominiarz skończy.
Odchrząknęłam, pan Barnaba w żaden sposób nie zdawał się jednak przejawiać chęci do wyjaśnienia swoich ostatnich słów - nawet jeśli zdążyłam już przywyknąć do podobnych komentarzy, były zazwyczaj nieco odrobinę bardziej... dyskretne. Wzięłam głęboki wdech, skinęłam powoli głową: w takich momentach przypominałam sobie to, co radził Antares - po prostu robić swoje. Lepiej przemawiały czyny niż słowa.
— Proszę się nie martwić, zrobimy co w naszej mocy.

Gdy pierwszy raz usłyszałam o rozległych zniszczeniach, wyobrażałam sobie kilka mniejszych, przylegających do siebie poletek, z którymi większe stado mogło sobie w przeciągu tych paru godzin pod osłoną nocy bez problemu poradzić. Dopiero gdy wraz z Antaresem przechodziliśmy przez kolejne niekończące się grządki (albo raczej to, co z nich zostało), słowo "rozległe" nabrało dla mnie właściwego sensu.
— Całkiem możliwe, że to coś innego się przypałętało — uznałam.
— Wiele zwierząt wychodzi na pola szukać pożywienia — potwierdził rycerz.
— Tylko to nie wygląda na robotę leśnych stworzeń — kucnęłam przy jednym z menisków. — Wiedzą, że w ziemi nie ma jeszcze ziarna i powinny szukać pożywienia gdzie indziej. Poza tym... nie wiem, to wygląda jakoś inaczej.
— Przypomina raczej miejsce, w którym coś dostało napadu furii — ocenił Antares. Skinęłam głową, zacisnęłam wargi - istotnie, cokolwiek tutaj te istoty robiły, w ich działaniu trudno było doszukać się jakiejś logiki.
— Pamiętasz Jespera przy jeziorku w lesie? — palce odruchowo zwinęły się ku wnętrzu dłoni, która powędrowała w stronę serca. Nadal miałam przed oczami ten obraz, trzask gałęzi, raptowny kres ptasich treli. — Nie radził sobie z formą bestii i skutki były dość podobne. Pan Barnaba mówił, że nikt ostatnio nie zaginął, ale może powinniśmy założyć taką możliwość?
— Na pewno nie można jej wykluczyć — rycerz rozejrzał się dookoła.
— Tylko tutaj to wygląda, jakby nie tylko jedno zwierzę biegało…
— Wątpliwe, by mogły mieć synchroniczny atak paniki.
— Mało prawdopodobne. Obyśmy nie mieli do czynienia z żadną chorobą zakaźną — westchnęłam krótko, najgorszy scenariusz odłożyłam póki co na bok. Kolejne możliwości przychodziły i odchodziły, choć przeważało raczej to drugie. Zdawałam sobie też przy tym sprawę, że był to dość typowy przebieg pracy łowcy. Dane należało odnaleźć, sklasyfikować i wyselekcjonować, w żmudnym procesie dopiero stopniowo wyłaniał się spójny obraz.
Opuszek powędrował znów w kierunku zmarzniętej ziemi, na której, oprócz bruzd, pozostały też liczne ślady kopyt. Było ich bez liku, można by pomyśleć, że przez noc szalało tu spore stado jeleni lub podobnych stworzeń - głębokie wyżłobienia i bruzdy w ziemi nie pozostawiały wątpliwości o niszczycielskich skutkach tej eskapady. Tropy były poplątane i ciągnęły się hen za horyzont, przy tym jednak należały z pewnością do tego samego gatunku.
— Pan Barnaba mówił o biesie, ale… wygląd racic zdecydowanie wskazuje na dziki — stwierdziłam. — Na początku myślałam, że to może jelenie, mógłby je pomylić z biesami, bo też mają poroże, ale te szpile są zbyt owalne.
— Po zachodzie słońca trudno rozróżnić konkretne kształty.
— Zwłaszcza jeśli ktoś jest zdenerwowany.
Spróbowałam wyobrazić sobie starszego mężczyznę, którego wielomiesięczna praca zostaje zniszczona w ciągu zaledwie jednego wieczoru. Cokolwiek to było, czaiło się zapewne w pobliżu, być może świadome naszej obecności - i po raz kolejny poczułam falę wdzięczności, że Antares jest tuż obok.
— Stada dzików często rozkopują pola — rycerz również pochylił się nad tropami. — Czy ubytki w kopytach mogą być dziedziczne?
— Nie słyszałam o tym. Po tym można raczej rozpoznać konkretnego osobnika — pochyliłam się nad śladem, który najwyraźniej przyciągnął uwagę rycerza. Zerknęłam na kolejny, zaskakująco podobny. I jeszcze następny. — Czyli jednak...

Pierwsze nieśmiałe pąki - co poniektóre już nawet zaczynały się odwijać delikatnie zielone płatki - zdobiły drzewo, na którym przysiadłam. Oddychałam płytko, byleby nie pozwolić zbyt wielkiemu obłokowi pary ulecieć spomiędzy warg. Lekko poruszyłam głową, pozwalając opaść kapturowi jeszcze głębiej na czoło, przysłonić białka oczu, które zbyt wyraźnie mogły odcinać się od kory drzewa i cętkowanego płaszcza. Wzięłam kolejny oddech, cichy świst zharmonizował się w powiewem wiatru, który uderzył mnie w twarz. Ledwo powstrzymałam odruch szczęknięcia zębami - ale przecież nie mogłam ustawić się z wiatrem. Nie mogłam również poprawić gałęzi, która irytująco wżynała się w udo.
Czekałam.
Przestałam już odliczać kolejne minuty, orientacyjną godzinę określałam na podstawie słońca - zataczało łagodny łuk nad nieboskłonem, w tej porze roku zbyt jeszcze rozespane, by wznieść się wyżej. Ciężka mgła powoli zaczynała układać się na polu, cienie wydłużały się i stopniowo stapiały, by wkrótce stać się częścią mroku.
Czekałam.
Lubiłam tę część. Mogłam pobyć sama ze sobą, pozwolić poddać się nurtowi myśli, zarazem jednak czując mocne zakotwiczenie w rzeczywistości - oczy szukały najmniejszego dowodu ruchu, uszy pozostawały czujne na każdy niecodzienny hałas. Skóra właściwie już przyzwyczaiła się do chropowatej powierzchni, z którą przyszło jej obcować od tylu godzin, niemniej ciało z utęsknieniem czekało na moment, gdy stopy dotkną przyjemnie stałego gruntu.
Na polanę wbiegł zając. Puchate uszy zadrżały, zbadały powietrze, nim szarak zdecydował się wyjrzeć na pole, w kilku długich susach dopadł do osamotnionego pnia, z którego zaczął skubać korę. W końcu jednak najwidoczniej najadł się, znudził, nic w jego miękkich ruchach nie wskazywało też na to, by miał choć minimalnie przyczynić się do wyniszczenia pól - po prostu kolejne stworzenie, które tylko chciało przetrwać zimę, być może zaraz też odkicać do swojej leśnej norki.
Czy to będzie bies? A może jednak całe stado najzwyklejszych, gnanych głodem i chęcią przetrwania zwierząt? Nie brakowało też teraz ciężarnych loch, które szukały pożywienia, a kodeks myśliwego surowo zakazywał polowania na nie w tym okresie. Miałam nadzieję, że pan Barnaba opisał stworzenie możliwie szczegółowo, przy tym podejrzewałam też jednak prawdopodobne odstępstwa: widział go, gdy już od dawna zmierzchało, zapewne rozespany i zdenerwowany, a umysł w takim stanie lubił płatać figle, zaciemniać lub ubarwiać pozostawiony w głowie obraz. Bies lub dzik, który w krótkim czasie dokonał zniszczeń podobnych do przemarszu całego, bardzo zdeterminowanego stada - trudno było w to uwierzyć, ale w Obarii działy się przecież różne rzeczy; tu ktoś opowiadał o gadającej krasuli, tam leżała nikomu nieznana substancja przypominająca śnieg. W całej tej mozaice nadzwyczaj szybki zwierz nie brzmiał znowu tak dziwacznie.
Trzasnęła gałązka. Poszycie rozchyliło się, spomiędzy niewysokich drzewek wyjrzał najpierw łeb, potem cała dzicza postać, na pierwszy rzut oka zupełnie w swojej dzikowatości pospolita: kolor sierści się zgadzał (może chrapy były tylko dziwnie żółte), gabaryty podobne, kły może nieco zbyt spłaszczone, ale chrumkające odgłosy właściwie identyczne. Choć stworzenie nie musiało być przecież tym, którego szukałam: las był schronieniem dla wielu istot, w tym i dzików. W moich rodzinnych stronach bywały lata, gdy stawały się istną plagą, a polowanie na nie nie było wcale sprawą prostą, właściwie częściej niż z łuków korzystało się z włóczni lub innej broni drzewcowej. W sprawę zaangażowani byli wtedy wszyscy myśliwi z okolicy, po leśnych kniejach niosło się głośne ujadanie rozgorączkowanych psów. Teraz towarzyszył mi tylko cichy szelest jednej strzały wyjmowanej z kołczanu.
Nałożyłam strzałę na cięciwę, zmrużyłam oczy. Palce zacisnęły się na majdanie, oddech zwolnił, podobnie jak cały świat: zawęził się, nagle ograniczony tylko do palców, grotu i celu, który wskazywał. Wciąż jednak niepewna, czy to aby to stworzenie, czekałam. O jeden raz za dużo.
Bo wtedy szczeknął pies.
Być może zirytował go kot, który z całą swoją kocią dumą umknął spod burych łap, hałas dobiegł bowiem z daleka, gdzie znajdowały się zabudowania gospodarskie. Ale wystarczył, by spłoszyć stworzenie: kwiknęło, odwróciło się gwałtownie, wzbijając przy tym tumany kurzu; dzicza sylwetka zaraz zniknęła za ścianą lasu w nienaturalnej prędkości, i po chwili już tylko rozkołysane gałęzie świadczyły o jego wizycie.
Zostałam jeszcze na stanowisku - zdarzało się, że spłoszone zwierzę po jakimś czasie ponawiało próbę, zwłaszcza jeśli pognał je tam głód. Na polach nieraz szukały szczęścia, od tego zależało ich być albo nie być - problem w tym, że podobnie rzecz miała się z rolnikami. A ci byli poddenerwowani; każdemu zależało na szybkim rozwiązaniu problemu, dlatego siłą rzeczy starali się być pomocni. Problem w tym, że różnie to wychodziło.
— A bo ja to kiedyś wnyki robiłem, pokazać mogę — któryś z gospodarzy poczuł się w obowiązku oddelegować do pomocy jednego z synów. Byłby to gest bardzo miły i zdecydowanie go doceniałam, sprawa byłaby jednak znacznie prostsza, gdyby nie postanowił zrobić tego w momencie, kiedy stałam na czatach, wypatrując zwierzyny, na której szanse na powrót właśnie drastycznie spadły. — W ogóle to całe szczęście, że mi ojciec powiedział, że na tym polu się ma pani przyczaić, bo bym nie znalazł.
— To… bardzo miłe — zrezygnowałam chwilowo z siedzenia w bezruchu, hałas i obecność chłopaka zapewne i tak spłoszyłaby zwierzynę. — Jeśli będę potrzebowała pomocy z wnykami, dam znać. Ale, póki co, wolałabym spróbować innych metod…
— A, takie buty — zamyślił się głęboko, oparł o pień. — To ja dotrzymam towarzystwa.
— Och...

Po raptem kilku minutach zwinnie zeskoczyłam na ziemię i ruszyłam w ślad za tropami. Chłopak zdążył się już znudzić, nie protestował zbyt długo, gdy chciałam sama ruszyć w las. W tym momencie powrót do fortu i tak nie miał sensu - nim bym tam dotarła, odnalazła kogokolwiek i wróciła, cienie zdążyłyby się zanadto wydłużyć, a dzik - przepaść. Nim do tego dojdzie, chciałam spróbować znów, choć tym razem miałam nie mieć po swojej stronie przewagi zaskoczenia. Palce wciąż jednak świerzbiły, pamiętając tę niewypuszczoną strzałę, zmarnowaną szansę. Pamiętałam puste półki u pana Barnaby, pola przecięte zbyt licznymi bruzdami.
W lesie, wbrew pozorom, nie było zbyt wiele miejsca na bezruch. Gdziekolwiek był dzik, zdążył już odbiec gdzieś daleko, pozostawiając za sobą jedynie odciśnięte w glebie ślady, otarcia na korze, wzruszoną ściółkę. Las tętnił życiem, tropy przecinały się i szły w niemal wszystkich kierunkach, które rozstrzeliwały się tym bardziej, im głębiej się zagłębiałam między drzewa. Zapach żywicy wypełniał wszystko dookoła, ptaki harcowały wśród koron, przekazując sobie najnowsze plotki. W oddali mignęło mi nawet poroże jelenia, który z namaszczeniem spacerował wzdłuż sobie tylko znanych traktów.
Dzik też tu był.
Pod jednym z drzew natrafiłam na kwadrat ziemi tak bardzo ubitej charakterystycznymi racicami, że była widoczna już z daleka. Spodziewałam się nory, sama nie wiem czego - tymczasem jednak pod dębem natrafiłam na roztrzaskaną donicę, być może własność jakiegoś początkującego botanika, który zirytował się na nieudane wyniki badań albo początkującego kwiaciarza z pechem do zbyt szybko usychających stokrotek. Powodów mogło być wiele, żaden konkretny w tym momencie nie wyjaśniał mi jednak jednoznacznie zainteresowania dzika tym konkretnym miejscem - ziemia była zbyt wyraźnie przeryta, wydeptana, by mogło to być dziełem przypadku.
Kucnęłam, odgarnęłam kilka okruchów gleby. Nic niezwykłego, może nieco tylko zbyt stwardniała, świadectwo wielkiej determinacji stworzenia. I strzępek nieznanego mi grzyba, który pod wpływem impulsu schowałam do kieszeni.

— Nigdy nie widziałam, żeby coś biegało tak szybko — opowiadałam. Zdążył już zapaść zmrok i mogłam mieć tylko nadzieję, że wstrzyma się choćby parę godzin z przypuszczeniem kolejnego ataku. Wiedziałam mniej więcej, gdzie był niedawno, o ile zatem nie postanowił skorzystać po raz kolejny ze swojej umiejętności, zapewne byłabym w stanie ustalić jego lokalizację. — Tylko zastanawia mnie, skąd się wziął.
— Wygląda jak normalny dzik? — Antares zamyślił się, najwyraźniej przeszukując zakamarki pamięci w poszukiwaniu podobnej istoty.
— Na pewno nie jak bies. Ma tylko nieco inne kły. No i chciałabym zobaczyć te mięśnie nóg.
— Mógł wejść w kontakt z jakimś obiektem magicznym. Coś zjeść, wejść w nieodpowiednie miejsce.
— Jakiś mag mógł się chcieć pobawić — westchnęłam głęboko. — Ale z dotychczasowych obserwacji mogę tylko wywnioskować, że jest zwierzęciem. Albo przemiana zaszła już bardzo daleko — drgnęłam lekko, z pewnym napięciem spojrzałam na rycerza i sięgnęłam po zawiniątko, w który schowałam znaleziony kawałek szczeciny. — Jesteś może w stanie rozpoznać, czy jest to jakaś klątwa?
Mężczyzna przejął pakunek, medytował nad nim przez kilkanaście sekund.
— To na pewno nie jest zwykłe stworzenie — ocenił. — Ale nie wyczuwam tu podobnego rodzaju czarnej magii, co w tamtym przypadku.
Odetchnęłam z ulgą. Nigdy więcej zazdrosnych zielarzy.
— Czyli możemy założyć, że priorytetem jest ochrona pól miejscowych rolników. Są w opłakanym stanie.
— Jeśli chcesz, wybiorę się z tobą jutro.
Przechyliłam głowę, przez kilka sekund patrzyłam na rycerza - bo i owszem, chciałabym, żeby poszedł ze mną. Żeby po prostu był obok, nawet gdybyśmy cały czas mieli milczeć.
— We dwie osoby może być dużo trudniej. Jest bardzo wyczulony, zwłaszcza na dźwięki. Wydaje mi się, że łuk będzie tu najbardziej adekwatną bronią, zwłaszcza że jest nieco mniejszy od przeciętnego odyńca.
— Może być niebezpieczny — brwi mężczyzny ściągnęły się. Zatoczyłam palcem kółko na nadgarstku, skinęłam ledwo zauważalnie głową. Wiedziałam, że w tych słowach nie kryje się podważenie moich umiejętności - Antares stwierdził fakt. Który pociągał za sobą kolejny, mianowicie ten, że łuk nie był najodpowiedniejszą bronią na grubą zwierzynę.
Ale w tym momencie nie chciałam się wycofać ani zrzucać tego obowiązku na inny kark, choćby nawet najbardziej odpowiedzialny i kompetentny. Opuszki palców wciąż mnie niemal piekły, jakby pamiętając dotyk tej niewypuszczonej strzały, przegapionej szansy. Może gdybym już wcześniej miała ją w pogotowiu, może gdybym mimo wszystko spróbowała wycelować, nie był przecież aż tak daleko.
— Może. To odyniec, o tej porze roku bywają dość... drażliwe — stwierdziłam ostrożnie, przyznając przed sobą oczywistość. — Mam nadzieję, że nie zrobi nikomu krzywdy. Wspomniałeś wcześniej i włóczni.
— Znacznie częściej używam miecza — przyznał. — Ale w razie potrzeby jestem w stanie również posłużyć się bronią drzewcową.
— To chyba najlepsza broń na tego dzika.

— Budową nie różnił się od innych dzików?
Westchnęłam głęboko, przeszukałam najgłębsze zakamarki pamięci w poszukiwaniu kolejnych, choćby najdrobniejszych informacji, które mogłyby się przydać.
— Widziałam go z odległości około trzydziestu metrów — przymknęłam na chwilę oczy, gabinet ustąpił na moment miejsca tamtej polanie — i nic nie wskazywało na to, by miał inną budowę nóg. Sierść zasłaniała mięśnie, ale poruszał się w dość charakterystyczny sposób. I stawiał nieco krótsze kroki, ale to może być kwestia rozmiaru. Najdziwniejsze były pożółkłe chrapy.
— Rozumiem — biolożka przemaszerowała wzdłuż pomieszczenia, herbata w trzymanym przez nią kubku chybotała się niebezpiecznie, grożąc rozlaniem. — I wyszedł w trakcie dnia? A wcześniej - nocy?
Rozregulowany tryb dnia nie świadczył nigdy o niczym dobrym, i zaniepokoił mnie fakt, że biolożka od razu zwróciła na to uwagę.
— Właśnie tak.
— Może został odrzucony przez stado? — podrapała się po głowie, przeczesała kruczoczarne włosy, w których, niczym babie lato, tkwiły pojedyncze siwe pasemka. — Jeśli był też słabowitym warchlakiem, matka mogła go zostawić, ale zdarza się, że takim uda się przeżyć.
— Tylko jak wtedy wyjaśnić szybkość? — wtrąciła Sophie. Skubnęła grafit ołówka, postukała nim o pieczołowicie zapisaną stronę w swoim notatniku. — Nie ma możliwości, by w ciągu jednego pokolenia dokonała się taka zmiana.
— Oto jest pytanie — profesor Larsen postanowiła wreszcie usiąść w fotelu, ale po paru sekundach znowu się poderwała z siedzenia. Najwyraźniej kiedy miała gonitwę myśli, nogi również nie potrafiły pozostać bezczynne. — Póki co na myśl przychodzi mi tylko jedna opcja. Natknęłam się jakiś czas temu na informację o rzadkiej odmianie muchomora złocistego — opowiadała, zaczęła przeszukiwać półkę w poszukiwaniu sobie tylko znanego czegoś — który ma mieć bardzo silny wpływ na organizm w odpowiednich dawkach, głównie wpływa na poprawę kondycji i działa dobrze na stawy. Środowisko naukowców zainteresowało się leczniczymi możliwościami zioła, ale była też grupa, która dostrzegła w nim coś więcej.
— Sprawa profesora Himmersona? — Sophie zmarszczyła brwi.
— Właśnie ta — westchnęła. Spojrzała na moją zdezorientowaną minę i uniosła uspokajająco dłoń. — Wraz ze swoją grupą opracował narkotyk bojowy, który, w dużym skrócie, miał pozwalać organizmowi przekraczać jego własne możliwości. Oddziaływał przede wszystkim na mięśnie, więc podwojenie albo i potrojenie szybkości jak najbardziej wpasowuje się w ten schemat.
— Ale nie wszystko poszło, jak zaplanowano — dodała Sophie.
— Właśnie. Substancja miała wiele skutków ubocznych, zarówno natychmiastowych, jak i długofalowych. Niestety, prace zakończyły się fiaskiem. Nie działała, jak było to zamierzone, w dodatku bardzo źle wpływała na stan skóry, a jednym z objawów tego było jej żółknięcie. Znacząco zwiększała poziom adrenaliny we krwi i bardzo powoli się wypłukiwała. Po wszystkim niektóre jednostki odczuwały ogromne zmęczenie, inne także głód, znacząco wzrastały ich pobudzenie i agresja. Wysiłek powodował również mechaniczne uszkodzenia mięśni, a kwas mlekowy wariował. Dosłownie — pokręciła głową. — Narkotyk ułatwiał jego usuwanie z mięśni, jak i powodował zwiększone dostarczanie tlenu do mięśni - czyli znowu wydzielało się jeszcze mniej kwasu. To dało się już zauważyć dopiero po długotrwałej obserwacji, a z tego, co opisujecie, dzik otrzymał swoją dawkę niedawno i zapewne nie odczuł jeszcze tego wszystkiego. Przykra sprawa. Wyszły przy okazji bardzo nieprzyjemne praktyki szefa zespołu, stracił swoją reputację w świecie naukowców.
— I co się z nim stało?
— Słuch o nim przepadł. Podobno zaszył się w swojej rodzinnej wsi gdzieś w Tiedal, gdzie miał areszt domowy, i przez pewien czas tylko jego doktorant miał z nim kontakt. A później już nic. Krążyły plotki, że to właśnie uczeń zamordował Himmersona, bo zaprzepaścił jego szansę na karierę, ale ciała nie odnaleziono. Dowodów zresztą również — wzruszyła ramionami. — Miałam kiedyś okazję uczestniczyć w jednej z jego konferencji. Ambitny i znający się na rzeczy człowiek, choć może przy tym nieco zbyt dobitny. Dosłownie po trupach do celu.
Wymieniłam się z Sophie spojrzeniami. Istniała taka możliwość, a przynajmniej była jedynym dostępnym nam póki co wyjaśnieniem.
— Czy jest zatem możliwe, że wrócił do Obarii? — alchemiczka uniosła brwi.
— Cóż, swoje prace prowadził właśnie tu. Chociaż przyznam, że mam nadzieję, że chodzi o coś innego i nie wykorzystał do swoich badań niewinnego zwierzęcia. Albo gorzej… — urwała, pokręciła z niedowierzaniem głową.
— Rozmawiałam z jednym z gildyjczyków, Antaresem. Jest pewien, że to zwierzę, nie człowiek — dodałam.
— Ma kompetencje, by oceniać takie sytuacje?
— Spotkaliśmy się kiedyś z podobnym przypadkiem — wyjaśniłam krótko, tyle jednak najwyraźniej biolożce wystarczyło.
— Dzięki niech będą Asaimowi. Obawiam się, że musiałabym zbadać tego osobnika, żeby powiedzieć coś więcej. Choć przypuszczam, że możliwe to będzie dopiero po jego śmierci.
— Złapanie go i przetransportowanie do fortu może być… trudne — zauważyłam ostrożnie.
— Nie tylko dlatego — biolożka westchnęła. — Muchomor złocisty w zbyt dużych dawkach ma tragiczny wpływ na organizmy ssaków. W dodatku antidotum nie jest znane. Zapewne jedyną zdolną do jego wyprodukowania osobą byłby profesor Himmerson.
Uniosłam nagle głowę, przypomniałam sobie ostatnią wizytę w lesie - palce sięgnęły ku kieszeni, wyjęły z niej nieco naruszony, ale wciąż obecny, strzępek.
— Nie wiem, czy może mieć coś z tym wspólnego — zaczęłam, oddając go biolożce — ale znalazłam go w lesie, gdzie dzik wydeptał całkiem spory kawałek. Może się przyda.
Kobieta zmarszczyła brwi, płynnym ruchem poprawiła zsuwające się z nosa okulary.
— Przekonamy się.

Tym razem szliśmy po śladach - ściana lasu zdążyła już dawno się za nami zamknąć, kolejne rzędy szumiącej kniei witały nas nieco sennie, wciąż jeszcze niegotowe na wiosenne przebudzenie, pełen energii wybuch zieleni. Ledwo zwracałam jednak uwagę na wysokie konary, ptaki ciekawsko spoglądające na nasze poczynania z najwyższych gałęzi. Wesoły trel wypełniał każdy bury zakamarek lasu, do akompaniamentu mając trzeszczenie runa pod naszymi stopami.
— Las zimą jest piękny — mruknęłam, rozglądając się dookoła. — Choć dość… surowy.
— Istotnie — Antares rozejrzał się, urwał na chwilę swoją wypowiedź. — Wyjątkowy krajobraz.
— Tutaj biegło całkiem spore stado saren — zauważyłam, pochylając się na moment nad innym tropem. — I to niedawno.
— Tam widać zająca — czujne oczy rycerza dostrzegły szaraka przemykającego się obok ogołoconego z liści krzewu. Zając zastrzygł nerwowo uszami i czmychnął w drugą stronę.
— Całe szczęście, że nasz dzik ma wyszczerbioną racicę — mruknęłam. Ślady ciągnęły się wgłąb lasu zawiłymi ścieżkami, raz za razem to zawracając, to kręcąc meandry pośród pni.
— Wydaje się być bardzo ruchliwy. I zwrotny — odparł.
— Kilkanaście hektarów samo się nie zrobiło. Profesor podzieliła się z nami swoją teorią na temat narkotyku, który mógł mu zostać podany — stwierdziłam ponuro, możliwie dokładnie wyjaśniając mu działanie specyfiku.
— Czyli ten ktoś zapewne dalej jest w pobliżu — zamyślił się.
— Możliwe. Chyba że jakimś cudem dorwał się do pozostałości, ale to brzmi dość nieprawdopodobnie. Ale, tak czy tak, dziki są wszystkożerne — wzruszyłam ramionami. — Szkoda, że nie ma tu Ayrenn. Od niego raczej się niczego nie dowiemy, a jeśli go tak zostawimy, kogoś w końcu na pewno skrzywdzi.
— Do tego nie można dopuścić — zgodził się.
Zacisnęłam palce na strzale - nie chciałam marnować czasu ani ryzykować, że najdrobniejszy szelest wywołany wyciąganiem jej z kołczanu spłoszy zwierzynę. Dziki miały znakomity węch, ale słuch również stał na ponadprzeciętnym poziomie, wyostrzone zmysły w każdej chwili były gotowe zaalarmować o zbliżającym się zagrożeniu.
Znieruchomiałam, palce powędrowały ledwo widocznym ruchem w górę. Ale więcej nie było konieczne - Antares również się zatrzymał, drzewce włóczni zatoczyło niewielki ruch w powietrzu, nim rycerz zwinnie zajął pozycję. Miałam nadzieję, że wszystko pójdzie możliwie szybko, byleby stworzenie nie musiało cierpieć zbyt długo.
Polowanie na dziki nie odbywało się zbyt często w duecie, jeszcze rzadziej w pojedynkę. Nierzadko w skład takiego zespołu wchodziły również skoczne ogary, gotowe rzucić się zwierzynie do gardła, gdy tylko ją dopadną.
Stworzenie wciągnęło powietrze. Tabakierka szukała jakichkolwiek oznak zagrożenia, uszy poruszały się nieco zbyt energicznie, racice żłobiły płytkie rowy w zamarzniętej glebie, rozrzucając dookoła przegniłe liście. Chwilowo jednak nogi nie zrywały się do biegu - innymi słowy, to była nasza szansa.
Odsunęłam się od Antaresa, ostrożnie przemieszczaliśmy się po łuku, aby pozostać w odpowiedniej odległości od dzika. Wciąż nas jeszcze nie zauważył, profesor ostrzegała nas jednak, że zmysły poddanego działaniu narkotykowi jednostek stawały się wyostrzone, reakcje - znacznie szybsze i płynniejsze. Kątem oka dostrzegłam ruch włóczni - Antares nie tracił czasu na przygotowanie się do działania, ale nim ja mogłam zrobić podobnie, musiałam przyjąć odpowiednią pozycję. Podeszliśmy go od tyłu, i jakkolwiek dzięki temu nie mógł nas ani wyczuć, ani zobaczyć, zad blokował dostęp do najważniejszych organów. Wreszcie przykucnęłam, możliwie cicho wypuściłam powietrze z płuc. Zlałam się z jednym z pniaków, cętkowana peleryna wtopiła się w nieregularne kształty otoczenia.
Dzik powoli zaczął się przesuwać - nieznacznie, centymetr po centymetrze, ale w odpowiednią stronę, odgonił kłem natrętny, zbutwiały liść, który opadł z drzewa na jego łeb. Dostrzegłam pożółkłą skórę na nozdrzach poznaczoną licznymi zadrapaniami. Wzięłam głęboki wdech, oceniłam kąty i odległość - stąd miałam już szansę trafić w płuco, przebić serce. Dłoń po raz ostatni poprawiła swoje ułożenie na majdanie, palce napięły cięciwę, zmrużyłam oczy - i wypuściłam strzałę.
Cichy świst pocisku nie zaalarmował stworzenia; zrobiła to za to siła uderzenia, grot utkwił głęboko w ciele. Dzik zatoczył się, kwiknął rozpaczliwie, las zatrząsł się od przejmującego dźwięku - i zwierz ruszył. Prosto w naszą stronę.
Dzielącą dwudziestometrową odległość pokonał w dwie sekundy, wycelował kły prosto w nas - ledwo zdążyłam otworzyć usta, ostrzec Antaresa, nim jego ramię przysłoniło mi pole widzenia. Kolejna strzała układała się zbyt wolno. Ale gdy wystrzeliłam pocisk, już było po wszystkim.
Antares wymierzył włócznią idealnie - na ostrze nadział się dzik, jego szable wbiły się tylko w pień; zakwilił po raz ostatni, ciało zwiotczało.
Dzik padł.
— Przepraszam — szepnęłam miękko, gdy minął odpowiedni czas. Ściągnęłam kaptur, pochyliłam się nad martwym ciałem.

Profesor Larsen otrzepała fartuch, postawiła przed nami trzy filiżanki parującej herbaty. W pomieszczeniu panował zaduch, niemal każdy wolny skrawek wolnego pokoju został zajęty przez opasłe tomiszcza.
— Teraz nie mam wątpliwości — kobieta wstała, pokręciła ze smutkiem głową. — Nie wiem, jakim cudem, ale dorwał się do muchomora.
— Tylko jak?
— Strzępek, który znalazłaś, był istotnie owocem badań profesora. Szczęście w nieszczęściu, bo to wskazuje na to, że po prostu przypadkiem wygrzebał jakieś ukryte zapasy profesora.
— Miał nadzieję tu wrócić? — odruchowo rozejrzałam się dookoła, jakby profesor miał lada chwila wyłonić się z cienia.
— Całkiem prawdopodobne, był bardzo zapobiegliwym człowiekiem. Mógł to też zrobić na jego polecenie doktorant. Wyleciało mi już nawet z pamięci jego nazwisko, ale był wpatrzony w profesora jak w obrazek.
— Istnieje ryzyko, że grzyb mógł się rozmnożyć? — alchemiczka niespokojnie poruszyła się na krześle. — Jeśli był w ciepłym miejscu, miał ku temu całkiem dogodne warunku.
Bilożka pokręciła głową, postukała palcem w jeden z opasłych woluminów.
— Gdyby to był zwykły muchomor - jak najbardziej. Profesor jednak głęboko wniknął w jego strukturę i już na tym poziomie go zmodyfikował. Umiał je wyhodować, ale organizm sam z siebie utracił tę zdolność. Przynajmniej tyle.
Spotkanie dobiegło końca, zaczęliśmy rozchodzić się do swoich pokojów - dawno już nastał wieczór, korytarz oświetlony był tylko mdłym blaskiem lamp, skoro słońce dawno temu schowało się za horyzontem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz