niedziela, 23 stycznia 2022

Od Lei cd. Hotaru

Dostatecznie.
Słowa, mniej lub bardziej zgodnie z własnymi odczuciami, zostały jednak wypowiedziane, dołożyły kolejną cegiełkę muru, który Edmund skwapliwie budował, by oddzielać się od nas coraz to grubszą i grubszą warstwą. Miałam paskudne wrażenie, że przez niego nie przebiłaby się nawet najostrzejszy grot strzały.    
Nie znaczyło to jednak, że nie należało powoli go rozkruszać - taniec Hotaru, doświadczenie niesamowite z pewnością zarówno dla znudzonego paniczyka, jak i każdego innego przechodnia, było czymś fascynującym i pozostawiło rysę na murze. Może było to coś w wyrazie oczu, może w nieco mniej pretensjonalnym tonie głosu, bezsprzecznie coś jednak było - i mówiło, że zaszła jakaś zmiana, nawet jeśli póki co ledwo zauważalna. Ziemię skuwał jeszcze lód, z twardej gleby nie miało szans wykiełkować choćby najdrobniejsze nasionko - tu jednak, tuż przed naszymi oczami, jednemu chyba się to udało.
— Wracajmy do środka — burknął tymczasem panicz. — Jest zimno.
— Oczywiście — Hotaru skinęła głową, miękkim krokiem ruszyła z powrotem w stronę karczmy.
W środku Edmund ruszył od razu w stronę ławy zlokalizowanej w pobliżu paleniska - chuchnął ukradkiem w dłonie, rozmasował energicznym ruchem zmarznięte ramiona.
— Czy posiadłości szlacheckie często odwiedzają iluzjoniści? — zagadnęłam. — Czy może raczej organizują swoje występy gdzie indziej?
— Bywają tu i tu — odparł krótko. Dopiero po chwili podjął wątek. — Często podróżują z trupami cyrkowymi. Artyści raczej nie przywiązują się do jednego miejsca.
Parsknął ni to z rozbawieniem, ni to z pogardą.
— Mamy w gildii iluzjonistę — uśmiechnęłam się na wspomnienie jego osoby, choć wątpiłam, by o ten typ chodziło Edmundowi. — Xaviera, jest też bardem. Nie rozstaje się ze swoją lutnią.
— Nie tak rzadkie połączenie — skwitował.
— A jednak — splotłam ze sobą dłonie, ułożyłam je na ławie. — Mamy w gildii wielu utalentowanych członków.
— Doprawdy? — złośliwy półuśmieszek przemknął przez jego wargi, w oczach zamigotała jednak iskierka zaciekawienia. — Inne indywidua takie jak rycerze podnoszący stoły, łuczniczki strzelające do jabłek albo tancerki zmieniające się w lwy? Cud, że nic jeszcze nie poszło z dymem.
— Oj, poszło — zaśmiałam się. — Mamy choćby alchemiczkę, u której od czasu do czasu trafi się wybuch, ale koniec końców zawsze wszystko opanuje. Myślę, że z tym dziennikiem i probówkami pobije wszystkich naukowców świata na głowę. Nie tak dawno rozpuściła swoimi odczynnikami nietłukące się szkło, za którym ukryty był cyrograf.
— Kto by pomyślał...
— Tak, wiązał kontraktem pewną rodzinę szlachecką z demonem. Ich członek mógł dzięki temu go przeczytać, znaleźć lukę w umowie i dowieść swego... — pokręciłam głową, myślami na chwilę odpłynęłam ku mrocznej rezydencji Verdamów.
— Mamy też krawca, który ze skrawka materiału umie stworzyć najpiękniejszą suknię — dodała Hotaru. — I medyka, który był kiedyś rektorem, a teraz, w wyniku pewnych okoliczności, stał się żabą jeziorkową.
— Nie bawią mnie takie żarty.
— To prawda! — zaprzeczyłam od razu. — Ale to bardzo elegancki dżentelmen. Można też spotkać astrologa, który jest lwem salonowym  i odnajdzie się w każdej sytuacji. I jego brata, przed którym przyszłość nie ma tajemnic.
— Jest też kucharka, nazywa się Irina — dołączył się Antares.
— Tak, jej pierogi są niezrównane!
Kolejne anegdotki pojawiały się, splatając barwnymi nićmi historię organizacji w Tirie. Edmund, początkowo zdystansowany i niezbyt zainteresowany, z każdą kolejną opowieścią zdawał się jednak nieco ożywiać, od czasu do czasu nawet dopytywał o szczegóły:
— Dlaczego Gnatołam?
— Wiele staje się jasne, gdy się zobaczy te psy — zaśmiałam się. — Jeden z nich prawie zgniótł Kukume, naszą członkinię z koczowniczego plemienia. Ale są bardzo posłuszne Małgorzacie. Zazwyczaj.
— Wielkie basiory, demony, żaby i magowie niepotrafiący zapamiętać nazwy gildii, do której należą. Zaiste brzmi jak w pełni zorganizowana i kompetentna organizacja — skwitował panicz, w tym momencie jednak w jego głosie, oprócz zwyczajnej ironii, dosłyszałam nutę rozbawienia.
— Z pewnością nie ma drugiej takiej, panie — odparła Hotaru.
— Może to i lepiej — wstał od stołu. — Jestem zmęczony, idę spać.
— Warto nabrać sił przed jutrem — Antares skinął głową na pożegnanie.
— Jeszcze jakieś złote rady?
— Miłych snów — uśmiechnęłam się krótko.

— Może powinnam mu zaproponować wspólne strzelanie? — zamyśliłam się, gdy Edmund wrócił już do siebie. — Żeby miał okazję poczuć, że coś robi, że nie jest... hmm, żeby może poznał coś nowego.
— Wątpię, by to mu się spodobało — odparła Hotaru, zwróciła wzrok ku drzwiom, za którymi zniknął szlachcic. — Zwłaszcza, że najlepszy byłby tradycyjny łuk, o mniejszej sile naciągu. Gdyby mu się nie udało nawet go napiąć, tylko by się zirytował i uznał, że chcieliśmy mu dokuczyć.
— Och... — zasępiłam się, musiałam jednak przyznać kobiecie rację. Łucznictwa nie należało wybierać, jeśli oczekiwało się natychmiastowych efektów, a Edmund raczej nie zaliczał się do najbardziej cierpliwych osób. Skrzywiłam się też na samą myśl, że mógłby puścić cięciwę na sucho.
— Jeśli zastanawiamy się nad czymś takim, może poranna przebieżka? — zaproponował Antares. — Da się odpowiednio skrócić dystans, wybrać w miarę równą ścieżkę.
— To już prędzej — zgodziła się Hotaru, w jej głosie wciąż jednak pobrzmiewał brak przekonania. — Ale przyznam, że póki co wstrzymałabym się z takimi propozycjami. Idziemy w góry, to będzie dla niego wystarczająco męczące.
— Faktycznie, wyruszamy już niedługo — przyznałam, przejechałam palcem po krawędzi stołu. — Trzeba być w pełni sił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz