Dostatecznie.
Słowa,
mniej lub bardziej zgodnie z własnymi odczuciami, zostały jednak
wypowiedziane, dołożyły kolejną cegiełkę muru, który Edmund skwapliwie
budował, by oddzielać się od nas coraz to grubszą i grubszą warstwą.
Miałam paskudne wrażenie, że przez niego nie przebiłaby się nawet
najostrzejszy grot strzały.
Nie
znaczyło to jednak, że nie należało powoli go rozkruszać - taniec
Hotaru, doświadczenie niesamowite z pewnością zarówno dla znudzonego
paniczyka, jak i każdego innego przechodnia, było czymś fascynującym i
pozostawiło rysę na murze. Może było to coś w wyrazie oczu, może w nieco
mniej pretensjonalnym tonie głosu, bezsprzecznie coś jednak było - i
mówiło, że zaszła jakaś zmiana, nawet jeśli póki co ledwo zauważalna.
Ziemię skuwał jeszcze lód, z twardej gleby nie miało szans wykiełkować
choćby najdrobniejsze nasionko - tu jednak, tuż przed naszymi oczami,
jednemu chyba się to udało.
— Wracajmy do środka — burknął tymczasem panicz. — Jest zimno.
— Oczywiście — Hotaru skinęła głową, miękkim krokiem ruszyła z powrotem w stronę karczmy.
W
środku Edmund ruszył od razu w stronę ławy zlokalizowanej w pobliżu
paleniska - chuchnął ukradkiem w dłonie, rozmasował energicznym ruchem
zmarznięte ramiona.
—
Czy posiadłości szlacheckie często odwiedzają iluzjoniści? —
zagadnęłam. — Czy może raczej organizują swoje występy gdzie indziej?
—
Bywają tu i tu — odparł krótko. Dopiero po chwili podjął wątek. —
Często podróżują z trupami cyrkowymi. Artyści raczej nie przywiązują się
do jednego miejsca.
Parsknął ni to z rozbawieniem, ni to z pogardą.
—
Mamy w gildii iluzjonistę — uśmiechnęłam się na wspomnienie jego osoby,
choć wątpiłam, by o ten typ chodziło Edmundowi. — Xaviera, jest też
bardem. Nie rozstaje się ze swoją lutnią.
— Nie tak rzadkie połączenie — skwitował.
— A jednak — splotłam ze sobą dłonie, ułożyłam je na ławie. — Mamy w gildii wielu utalentowanych członków.
—
Doprawdy? — złośliwy półuśmieszek przemknął przez jego wargi, w oczach
zamigotała jednak iskierka zaciekawienia. — Inne indywidua takie jak
rycerze podnoszący stoły, łuczniczki strzelające do jabłek albo tancerki
zmieniające się w lwy? Cud, że nic jeszcze nie poszło z dymem.
—
Oj, poszło — zaśmiałam się. — Mamy choćby alchemiczkę, u której od
czasu do czasu trafi się wybuch, ale koniec końców zawsze wszystko
opanuje. Myślę, że z tym dziennikiem i probówkami pobije wszystkich
naukowców świata na głowę. Nie tak dawno rozpuściła swoimi odczynnikami
nietłukące się szkło, za którym ukryty był cyrograf.
— Kto by pomyślał...
—
Tak, wiązał kontraktem pewną rodzinę szlachecką z demonem. Ich członek
mógł dzięki temu go przeczytać, znaleźć lukę w umowie i dowieść swego...
— pokręciłam głową, myślami na chwilę odpłynęłam ku mrocznej rezydencji
Verdamów.
—
Mamy też krawca, który ze skrawka materiału umie stworzyć
najpiękniejszą suknię — dodała Hotaru. — I medyka, który był kiedyś
rektorem, a teraz, w wyniku pewnych okoliczności, stał się żabą
jeziorkową.
— Nie bawią mnie takie żarty.
—
To prawda! — zaprzeczyłam od razu. — Ale to bardzo elegancki
dżentelmen. Można też spotkać astrologa, który jest lwem salonowym i
odnajdzie się w każdej sytuacji. I jego brata, przed którym przyszłość
nie ma tajemnic.
— Jest też kucharka, nazywa się Irina — dołączył się Antares.
— Tak, jej pierogi są niezrównane!
Kolejne
anegdotki pojawiały się, splatając barwnymi nićmi historię organizacji w
Tirie. Edmund, początkowo zdystansowany i niezbyt zainteresowany, z
każdą kolejną opowieścią zdawał się jednak nieco ożywiać, od czasu do
czasu nawet dopytywał o szczegóły:
— Dlaczego Gnatołam?
—
Wiele staje się jasne, gdy się zobaczy te psy — zaśmiałam się. — Jeden z
nich prawie zgniótł Kukume, naszą członkinię z koczowniczego plemienia.
Ale są bardzo posłuszne Małgorzacie. Zazwyczaj.
—
Wielkie basiory, demony, żaby i magowie niepotrafiący zapamiętać nazwy
gildii, do której należą. Zaiste brzmi jak w pełni zorganizowana i
kompetentna organizacja — skwitował panicz, w tym momencie jednak w jego
głosie, oprócz zwyczajnej ironii, dosłyszałam nutę rozbawienia.
— Z pewnością nie ma drugiej takiej, panie — odparła Hotaru.
— Może to i lepiej — wstał od stołu. — Jestem zmęczony, idę spać.
— Warto nabrać sił przed jutrem — Antares skinął głową na pożegnanie.
— Jeszcze jakieś złote rady?
— Miłych snów — uśmiechnęłam się krótko.
—
Może powinnam mu zaproponować wspólne strzelanie? — zamyśliłam się, gdy
Edmund wrócił już do siebie. — Żeby miał okazję poczuć, że coś robi, że
nie jest... hmm, żeby może poznał coś nowego.
—
Wątpię, by to mu się spodobało — odparła Hotaru, zwróciła wzrok ku
drzwiom, za którymi zniknął szlachcic. — Zwłaszcza, że najlepszy byłby
tradycyjny łuk, o mniejszej sile naciągu. Gdyby mu się nie udało nawet
go napiąć, tylko by się zirytował i uznał, że chcieliśmy mu dokuczyć.
—
Och... — zasępiłam się, musiałam jednak przyznać kobiecie rację.
Łucznictwa nie należało wybierać, jeśli oczekiwało się natychmiastowych
efektów, a Edmund raczej nie zaliczał się do najbardziej cierpliwych
osób. Skrzywiłam się też na samą myśl, że mógłby puścić cięciwę na
sucho.
—
Jeśli zastanawiamy się nad czymś takim, może poranna przebieżka? —
zaproponował Antares. — Da się odpowiednio skrócić dystans, wybrać w
miarę równą ścieżkę.
—
To już prędzej — zgodziła się Hotaru, w jej głosie wciąż jednak
pobrzmiewał brak przekonania. — Ale przyznam, że póki co wstrzymałabym
się z takimi propozycjami. Idziemy w góry, to będzie dla niego
wystarczająco męczące.
— Faktycznie, wyruszamy już niedługo — przyznałam, przejechałam palcem po krawędzi stołu. — Trzeba być w pełni sił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz