Przepatrywałam
juki w poszukiwaniu ziół, w które zaopatrzył nas Ravi - komary cięły i
cięły bez litości, tłocząc się w bzyczących rojach. Przez myśl
przemknęła mi nawet myśl, że nawet tutejsza fauna nie jest nam
przychylna, zaraz się jednak złajałam. Komary chyba w żadnym zakątku
świata nie były przyjaciółmi ludzi, a dopatrywanie się oznak wrogości na
każdym kroku nigdy nie kończyło się dobrze, nawet jeśli były ku temu
jasne przesłanki.
Mieszkańcy
tymczasowo zostawili nas w spokoju - nawet jeśli obawę budził teraz
każdy co większy kamień, potencjalna broń niosąca zniszczenie dla
skomplikowanych konstrukcji sprzętu. Choć był przystosowany do pracy w
trudnych warunkach, szkielet większości urządzeń mógł łatwo ulec
wygięciu, powierzchnia mogła się zgiąć, a gdyby jeden tylko element
został uszkodzony, całość wymagałaby naprawy, a to pociągnęłoby za sobą
kolejne opóźnienia, nerwy i trudności. Naukowcy uwijali się jak mrówki,
docinali sobie i wymieniali się kolejnymi pomysłami przeplatanymi
wymyślnymi, akademickimi terminami, próbowali także co jakiś czas
uchylić rąbek archeologicznych tajemnic przede mną i Antaresem - z
różnym skutkiem:
—
Stratyfikacja łączy się ściśle z geologią — tłumaczył profesor,
skinąwszy głową w stronę Pascala, który właśnie masował obolały krzyż,
pochylony już drugą godzinę nad kilkoma grudkami. — Chodzi o proces
tworzenia się warstw. Czyli mówimy na przykład o prawie superpozycji...
Mimo
tego pozornego rzucenia się w wir pracy, po ich mięśniach widać było
napięcie, oczy co pewien czas uciekały w kierunku zabudowań, jakby w
każdej chwili mieszkańcy mogli postanowić zbuntować się przeciwko
wykopaliskom. Wciąż nic takiego się jednak nie działo, tylko dzieci
podchodziły coraz to odważniej, niepomne na (domniemane) ostrzeżenia
rodziców, jednak żadne nie zdecydowało się przyjść otwarcie. Co jakiś
czas mogłam tylko dojrzeć sukienkę przemykającą się wzdłuż poszycia, z
oddali co jakiś czas niosły się też gromkie odliczania, a następnie
piski, gdy rozpoczynał się berek. Chodziłam wzdłuż i wszerz okolicy,
szukając wszelkich śladów stóp ludzi lub tropów zwierząt, pozostałości
po nieznanych gościach.
Wciąż
nieodłączne były komary. Odnalezione przez profesora kadzidełka
pomogły, dym jednak szybko się ulatniał, a komary wykorzystywały każdą
lukę, atakując bez litości odsłoniętą skórę. Żałowałam, że nie mam
mikroskopijnego łuku. Gdyby dobrać do niego strzały wielkości,
powiedzmy, igieł, komary nie byłyby problemem. W pamięci zanotowałam, by
porozmawiać na ten temat z wujkiem przy najbliższej okazji. Teraz
jednak tylko energicznie potarłam ramiona, podrażniona skóra
zaswędziała, palce odruchowo powędrowały w jej stronę, nawet jeśli z
tyłu głowy słyszałam karcące słowa babci. Nie rób tak, bo zostanie blizna. Będzie tylko gorzej swędzieć. Michelle wymieniającą kolejne choroby przenoszone przez komary.
—
Może być trudno — podsumowała Verena, gdy podzieliłam się z nią swoim
pomysłem. — Póki co kadzidełka muszą wystarczyć, chociaż zastanawiam
się, ile będziemy ich codziennie zużywać.
—To
lepiej zrobić zapasy. Jeśli się skończą, to skurczybyki oskubią nas co
do kosteczki — geolog dołączył do rozmowy, podrapał się w łokieć,
strząsnął komara, który przysiadł na wierzchu jego dłoni.
— Czy komary zachowują się jakoś inaczej po wypiciu twojej krwi? — profesor zmarszczył brwi, zerknął na Antaresa.
— Nie zauważyłem. Ale również mnie gryzą.
—
Obstawiam, że krew jak krew. Bardziej mnie zastanawia, jak się to u
ciebie regeneruje — biolożka zaczęła snuć swoje domysły, rozmowa jeszcze
przez kilka minut wartko płynęła pośród przeróżnych tematów, koniec
końców zawsze jednak wracała do punktu wyjścia: ruin.
— Stawiam złotą monetę, że destruktami numizmatycznymi można będzie zapełnić cały wóz.
— Podbijam, półtora.
— Swoją drogą, zastanawiałem się nad kwestią przejezdności... — podjął Pascal.
Zastałam
Marco, gdy przysiadł na jednym z prowizorycznych stołów, pochylony nad
grubą księgą, mapą i kilkoma wykresami. Płowe włosy opadały mu co chwilę
na oczy, zdawał się tego jednak nie dostrzegać, całkowicie pochłonięty
swoją pracą.
— Co robisz?
—
Wstępny szkic rozmieszczenia jednostek stratygraficznych. Choć profesor
będzie musiał go później zweryfikować — oderwał się na chwilę od pracy,
przetarł zaczerwienione oczy. — Chodzi o podział wszystkiego na
mniejsze całostki. Każda jednostka wyznacza ślad jednego materialnego
zdarzenia.
—
Archeologia wydaje się bardzo uporządkowana — stwierdziłam, kompletnie
nieprofesjonalnym okiem zerkając na liczne szkice i cyfry. Sophie
zapewne by się spodobało.
—
Ale jest nieprzewidywalna — wzruszył ramionami, palce zatańczyły wokół
ołówka. — To nie jest tak, że starożytni zostawili nam wszystko
poukładane, żeby następne pokolenia mogły to zbadać. Często mam raczej
wrażenie, że wchodzę bez zaproszenia do domu komuś, kto wyszedł tylko na
chwilę, może na rynek, ale nigdy nie wrócił.
Przechyliłam głowę, chwilę trawiłam słowa mężczyzny.
— Przez dziesiątki lat.
—
Co najmniej. Ale to właśnie jest fascynujące — ożywił się, wyprostował.
— Od dziecka lubiłem historię. I często chorowałem, więc dużo leżałem i
czytałem. Potem już było lepiej, ale książki zostały... — znów uciekł
wzrokiem w bok. Przez chwilę nic nie mówił, jakby bił się z myślami. —
Jest tu Antares?
— Poszedł do koni. Zawołać go?
—
Nie, nie, nie o to chodzi, nie chcę wam sprawiać kłopotu — ołówek
niemal wypadł mu z ręki. — Po prostu... hmm, pytałem. Wszystko w
porządku po pojedynku? Był niesamowity.
—Był — uśmiechnęłam się szeroko, bez najmniejszego zamiaru kłótni z tym stwierdzeniem. — I nic mu nie jest. Miło, że pytasz.
— Odniosłem wrażenie, że za mną nie przepada — wypalił.
—
Kto? Antares? — uniosłam brwi, nawet nie do końca pewna, jak
zareagować. — Niemożliwe. Może po prostu nie mieliście okazji dłużej
porozmawiać.
—
Już, już — sięgnęłam ku grzywie Heliosa, przeczesałam jedno z pasm.
Zerknęłam na Antaresa, który wciąż znajdował się w stajni, szczotkując
biały bok swojego wierzchowca. — Favellus już przestał się boczyć?
Rumak
zapewne wciąż miał w pamięci niedawny epizod, w trakcie którego musiał
pełnić
rolę jucznego konia, w końcu chyba jednak został przekupiony całkiem
sporym stosem jabłek. Helios zachowywał się zazwyczaj spokojnie, nawet
jeśli tamten klekoczący element zdawał się go stresować, po fakcie więc
także z apetytem przyjmował każdą kolejną porcję.
—
Tak, ale patrzy dalej krzywo na sprzęt — rycerz przerwał na chwilę
czynność, a koń zaraz parsknął, upominając się o dalszą część.
—
Teraz już pozostali przejmą pałeczkę — spojrzałam na wejście, zza
którego rozciągał się widok na płaskowyż. Prace miały ruszyć lada
chwila, nastrój wyczekiwania zagęszczał powietrze. Tymczasem jednak,
kiedy stałam niedaleko Antaresa, również odniosłam wrażenie, że
atmosfera jest inna od normalnej - i to niekoniecznie z tego powodu.
Wciąż w zakłopotanie wprawiał mnie moment euforii po pojedynku, kiedy
przeprowadziłam zamach na jego łokcie. Bo nawet teraz, tyle godzin po
całym wydarzeniu, pod opuszkami dalej czułam ten dotyk, nieuzasadniony,
radosny dreszcz. Z tym, że póki co należało skupić się na czymś innym. —
Zastanawiam się, co będzie dalej.
— Czy ktoś będzie chciał zniszczyć sprzęt?
— Na przykład — zacisnęłam usta. — Obawiam się, że mogą nam dokuczyć na wiele sposobów.
—
Nie tylko oni. Jest dreszczyk emocji, co będzie dalej — profesor wszedł
do środka, chusteczką z zapamiętaniem pocierał lupę. — Gotowi? Zaraz
zaczynamy już faktyczną pracę, więc pomyślałem, że pewnie nie chcecie
tego przegapić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz