niedziela, 9 stycznia 2022

Od Lei cd. Antaresa

Przepatrywałam juki w poszukiwaniu ziół, w które zaopatrzył nas Ravi - komary cięły i cięły bez litości, tłocząc się w bzyczących rojach. Przez myśl przemknęła mi nawet myśl, że nawet tutejsza fauna nie jest nam przychylna, zaraz się jednak złajałam. Komary chyba w żadnym zakątku świata nie były przyjaciółmi ludzi, a dopatrywanie się oznak wrogości na każdym kroku nigdy nie kończyło się dobrze, nawet jeśli były ku temu jasne przesłanki.
Mieszkańcy tymczasowo zostawili nas w spokoju - nawet jeśli obawę budził teraz każdy co większy kamień, potencjalna broń niosąca zniszczenie dla skomplikowanych konstrukcji sprzętu. Choć był przystosowany do pracy w trudnych warunkach, szkielet większości urządzeń mógł łatwo ulec wygięciu, powierzchnia mogła się zgiąć, a gdyby jeden tylko element został uszkodzony, całość wymagałaby naprawy, a to pociągnęłoby za sobą kolejne opóźnienia, nerwy i trudności. Naukowcy uwijali się jak mrówki, docinali sobie i wymieniali się kolejnymi pomysłami przeplatanymi wymyślnymi, akademickimi terminami, próbowali także co jakiś czas uchylić rąbek archeologicznych tajemnic przede mną i Antaresem - z różnym skutkiem:
— Stratyfikacja łączy się ściśle z geologią — tłumaczył profesor, skinąwszy głową w stronę Pascala, który właśnie masował obolały krzyż, pochylony już drugą godzinę nad kilkoma grudkami. — Chodzi o proces tworzenia się warstw. Czyli mówimy na przykład o prawie superpozycji...
Mimo tego pozornego rzucenia się w wir pracy, po ich mięśniach widać było napięcie, oczy co pewien czas uciekały w kierunku zabudowań, jakby w każdej chwili mieszkańcy mogli postanowić zbuntować się przeciwko wykopaliskom. Wciąż nic takiego się jednak nie działo, tylko dzieci podchodziły coraz to odważniej, niepomne na (domniemane) ostrzeżenia rodziców, jednak żadne nie zdecydowało się przyjść otwarcie. Co jakiś czas mogłam tylko dojrzeć sukienkę przemykającą się wzdłuż poszycia, z oddali co jakiś czas niosły się też gromkie odliczania, a następnie piski, gdy rozpoczynał się berek. Chodziłam wzdłuż i wszerz okolicy, szukając wszelkich śladów stóp ludzi lub tropów zwierząt, pozostałości po nieznanych gościach.
Wciąż nieodłączne były komary. Odnalezione przez profesora kadzidełka pomogły, dym jednak szybko się ulatniał, a komary wykorzystywały każdą lukę, atakując bez litości odsłoniętą skórę. Żałowałam, że nie mam mikroskopijnego łuku. Gdyby dobrać do niego strzały wielkości, powiedzmy, igieł, komary nie byłyby problemem. W pamięci zanotowałam, by porozmawiać na ten temat z wujkiem przy najbliższej okazji. Teraz jednak tylko energicznie potarłam ramiona, podrażniona skóra zaswędziała, palce odruchowo powędrowały w jej stronę, nawet jeśli z tyłu głowy słyszałam karcące słowa babci. Nie rób tak, bo zostanie blizna. Będzie tylko gorzej swędzieć. Michelle wymieniającą kolejne choroby przenoszone przez komary.
— Może być trudno — podsumowała Verena, gdy podzieliłam się z nią swoim pomysłem. — Póki co kadzidełka muszą wystarczyć, chociaż zastanawiam się, ile będziemy ich codziennie zużywać.
—To lepiej zrobić zapasy. Jeśli się skończą, to skurczybyki oskubią nas co do kosteczki — geolog dołączył do rozmowy, podrapał się w łokieć, strząsnął komara, który przysiadł na wierzchu jego dłoni.
— Czy komary zachowują się jakoś inaczej po wypiciu twojej krwi? — profesor zmarszczył brwi, zerknął na Antaresa.
— Nie zauważyłem. Ale również mnie gryzą.
— Obstawiam, że krew jak krew. Bardziej mnie zastanawia, jak się to u ciebie regeneruje — biolożka zaczęła snuć swoje domysły, rozmowa jeszcze przez kilka minut wartko płynęła pośród przeróżnych tematów, koniec końców zawsze jednak wracała do punktu wyjścia: ruin.
— Stawiam złotą monetę, że destruktami numizmatycznymi można będzie zapełnić cały wóz.
— Podbijam, półtora.
— Swoją drogą, zastanawiałem się nad kwestią przejezdności... — podjął Pascal.
 
 Zastałam Marco, gdy przysiadł na jednym z prowizorycznych stołów, pochylony nad grubą księgą, mapą i kilkoma wykresami. Płowe włosy opadały mu co chwilę na oczy, zdawał się tego jednak nie dostrzegać, całkowicie pochłonięty swoją pracą.
— Co robisz?
— Wstępny szkic rozmieszczenia jednostek stratygraficznych. Choć profesor będzie musiał go później zweryfikować — oderwał się na chwilę od pracy, przetarł zaczerwienione oczy. — Chodzi o podział wszystkiego na mniejsze całostki. Każda jednostka wyznacza ślad jednego materialnego zdarzenia.
— Archeologia wydaje się bardzo uporządkowana — stwierdziłam, kompletnie nieprofesjonalnym okiem zerkając na liczne szkice i cyfry. Sophie zapewne by się spodobało.
— Ale jest nieprzewidywalna — wzruszył ramionami, palce zatańczyły wokół ołówka. — To nie jest tak, że starożytni zostawili nam wszystko poukładane, żeby następne pokolenia mogły to zbadać. Często mam raczej wrażenie, że wchodzę bez zaproszenia do domu komuś, kto wyszedł tylko na chwilę, może na rynek, ale nigdy nie wrócił.
Przechyliłam głowę, chwilę trawiłam słowa mężczyzny.
— Przez dziesiątki lat.
— Co najmniej. Ale to właśnie jest fascynujące — ożywił się, wyprostował. — Od dziecka lubiłem historię. I często chorowałem, więc dużo leżałem i czytałem. Potem już było lepiej, ale książki zostały... — znów uciekł wzrokiem w bok. Przez chwilę nic nie mówił, jakby bił się z myślami. — Jest tu Antares?
— Poszedł do koni. Zawołać go?
— Nie, nie, nie o to chodzi, nie chcę wam sprawiać kłopotu — ołówek niemal wypadł mu z ręki. — Po prostu... hmm, pytałem. Wszystko w porządku po pojedynku? Był niesamowity.
—Był — uśmiechnęłam się szeroko, bez najmniejszego zamiaru kłótni z tym stwierdzeniem. — I nic mu nie jest. Miło, że pytasz.
— Odniosłem wrażenie, że za mną nie przepada — wypalił.
— Kto? Antares? — uniosłam brwi, nawet nie do końca pewna, jak zareagować. — Niemożliwe. Może po prostu nie mieliście okazji dłużej porozmawiać.
 
— Już, już — sięgnęłam ku grzywie Heliosa, przeczesałam jedno z pasm. Zerknęłam na Antaresa, który wciąż znajdował się w stajni, szczotkując biały bok swojego wierzchowca. — Favellus już przestał się boczyć?
Rumak zapewne wciąż miał w pamięci niedawny epizod, w trakcie którego musiał pełnić rolę jucznego konia, w końcu chyba jednak został przekupiony całkiem sporym stosem jabłek. Helios zachowywał się zazwyczaj spokojnie, nawet jeśli tamten klekoczący element zdawał się go stresować, po fakcie więc także z apetytem przyjmował każdą kolejną porcję.
— Tak, ale patrzy dalej krzywo na sprzęt — rycerz przerwał na chwilę czynność, a koń zaraz parsknął, upominając się o dalszą część.
— Teraz już pozostali przejmą pałeczkę — spojrzałam na wejście, zza którego rozciągał się widok na płaskowyż. Prace miały ruszyć lada chwila, nastrój wyczekiwania zagęszczał powietrze. Tymczasem jednak, kiedy stałam niedaleko Antaresa, również odniosłam wrażenie, że atmosfera jest inna od normalnej - i to niekoniecznie z tego powodu. Wciąż w zakłopotanie wprawiał mnie moment euforii po pojedynku, kiedy przeprowadziłam zamach na jego łokcie. Bo nawet teraz, tyle godzin po całym wydarzeniu, pod opuszkami dalej czułam ten dotyk, nieuzasadniony, radosny dreszcz. Z tym, że póki co należało skupić się na czymś innym.  — Zastanawiam się, co będzie dalej.
— Czy ktoś będzie chciał zniszczyć sprzęt?
— Na przykład — zacisnęłam usta. — Obawiam się, że mogą nam dokuczyć na wiele sposobów.
— Nie tylko oni. Jest dreszczyk emocji, co będzie dalej — profesor wszedł do środka, chusteczką z zapamiętaniem pocierał lupę. — Gotowi? Zaraz zaczynamy już faktyczną pracę, więc pomyślałem, że pewnie nie chcecie tego przegapić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz