sobota, 29 stycznia 2022

Od Sophie - Event

Antares wprawnie skręcił, zawrócił przy stajni, przejechał przez te niewielkie wertepy bliżej środka placu i gładko wyhamował przed Sophie i braćmi Benes.
— Da się — powiedział z mocą Gunbert.
— Da się — zawtórował mu Walter.
— Jak Antares jedzie, to się da — uściśliła Sophie.
Rycerz zsiadł z bicykla. W końcu wynalazek został pozbawiony trzeciego koła - składał się jedynie z dwóch ustawionych jedno za drugim, połączonych twardą, drewnianą ramą, wyposażonych w kierownicę, pedały i przerzutki według projektu Isidoro. Sophie sceptycznie podchodziła do tego, jak zachować równowagę na chwiejącym się pojeździe, jednak Antares, jak już pozbierał się po pierwszym upadku, stwierdził, że całość niewiele różni się od galopu na grzbiecie rumaka, i że trzeba balansować podobnie, jak wtedy, gdy stoi się w strzemionach.
— Trochę ciężko na wybojach — dodał rycerz, przesuwając dłonią po siodełku. — I na dłuższe przejażdżki będzie potrzebne trochę bardziej miękkie siodło.
— A co jest z tym nie tak? — dopytał Gunbert.
Antares zaczerwienił się, uciekł wzrokiem w bok. Sophie poznawała to spojrzenie, kiedy rycerz miał coś do przekazania, ale jakieś argumenty wstrzymywały jego słowa. Nie pierwszy raz, różne rzeczy potrafiły go krępować, jednak alchemiczka już coraz lepiej uczyła się tego, o co może chodzić i coraz lepiej potrafiła temu niepotrzebnemu skrępowaniu zaradzić.
— Każda sugestia pomoże nam ulepszyć bicykl — podsunęła wiedząc, że jeśli trzeba było pomóc, Antares nigdy się nie wahał. — Co jest nie tak z siodełkiem?
Rycerz przez chwilę jeszcze milczał, przeniósł ciężar ciala z nogi na nogę, w końcu zwrócił się do braci.
— Nie jest wygodne dla mężczyzny — wypalił w końcu.
Głuche „och" wydobyło się z piersi Gunberta, zerknął porozumiewawczo na Waltera, bracia obiecali pochylić się nad kwestią niewygodnego dla mężczyzn siodełka.
Tymczasem zaś bicykl przeszedł do kolejnej fazy testów - tym razem na normalnych ludziach.
Sophie nie czuła się zbyt wygodnie w spodniach, preferowała spódnice, jednak jeśli trzeba było testować wynalazek, spodnie o wiele lepiej się sprawdzały. Odkąd jedna ze spódnic alchemiczki wkręciła się w mechanizm napędowy pojazdu, kobieta nie zamierzała ryzykować kolejną katastrofą i kolejnym elementem odzienia, które Hotaru pomagałaby jej zaszyć.
Alchemiczka przejęła bicykl od Antaresa, wsiadła na siodełko i ruszyła, pedałując.
Momentalnie bicykl zaczął tracić równowagę, oczy Sophie rozszerzyły się gwałtownie, gdy bruk dziedzińca niebezpiecznie zbliżył się z lewej strony. I wtedy wszystko się wyprostowało, Sophie poczuła, jak coś złapało za tył siodełka.
— Jedź, ja trochę pomogę — usłyszała głos rycerza.
Sophie podziękowała, skupiła się na drodze, nieco przyspieszyła. Antares bez problemu dotrzymywał kroku, gdy kobieta traciła równowagę, mocny chwyt stawiał bicykl do pionu, zapobiegał upadkowi. Alchemiczka skręciła, podskoczyła nieco na wertepach, bicykl przejechał w końcu po wystających kamieniach.
— A jednak — mruknęła Sophie, kierując się z powrotem w stronę stojących na uboczu braci. — Da się.


Ostatnia misja, która wymagała „bystrego oka" i „analitycznego umysłu" skończyła się na tym, że trzeba było zgodnie z prawem przekonać demona, że nie ma racji. Dlatego też Sophie z lekką rezerwą podchodziła do nowego zadania, które wymagało dokładnie tego samego, a które właśnie zlecił jej i Lei Ignatius.
Alchemiczka stała na środku pomieszczenia służącego Mathurinowi Gautierowi za pracownię.
O samym profesorze wiele słyszała - mężczyzna był znanym fizykiem, jego nazwisko przewijało się przez liczne publikacje, a wielu utytułowanych, zdolnych naukowców wspomninało z nostalgią laboratorium Gautiera i wszystko to, czego nauczyli się od starszego mężczyzny. Sama Sophie była przekonana, że Gautier postanowił w końcu odejść na emeryturę, a ta bezdenna studnia pomysłów, która tkwiła w jego głowie, wreszcie zaświeciła suchym dnem. Jednak naukowiec to nie był tylko zawód. To była droga życia, a ta kończyła się jedynie trumną, niczym innym. Nie dało się po prostu wziąć i przestać robić nauki, a ciekawość świata to nie był tylko zniszczony płaszcz, który dało się niefrasobliwie odwiesić na kołek i już więcej się nad nim nie zastanawiać. Nawet, jeśli Gautier wspominał, że przechodzi na emeryturę, pewnie po trzech dniach zaczął się nudzić i mimo wszystko wrócił do swych badań, nie dbając o pensję czy administrację. Dla alchemiczki było to naturalne. Ona sama, jeśli tylko ciało by jej na to pozwalało, najchętniej nigdy nie porzuciłaby swych badań, do ostatniego dnia projektując kolejne eksperymenty i notując coś skrupulatnie w swym notesie.
Sophie wróciła wzrokiem do Lei - dziewczyna przepatrywała właśnie każdy kąt pracowni, jej bystre oko starało się dojrzeć wszelkie niecodzienne ślady.
Profesor Gautier zgłosił się do Gildii z pewnym problemem - prototyp jego urządzenia do poboru energii elektrycznej z wyładowań atmosferycznych został skradziony, zaś profesor nie był w stanie wskazać winowajcy. Jednak pokój, który służył mu za laboratorium, pełen był śladów, zostawionych przez niewprawny włamywacz.
— Miałem pokazać go Narimanowi, w sensie wynalazek, jak Nariman wróci ze swojej wyprawy — powiedział starszy mężczyzna, marszcząc brwi, patrząc po laboratorium z rezygnacją w oczach. — Ale teraz nie wiem, co mam zrobić… Potrzebuję konsultacji inżyniera, a kto jest lepszy, niż Nariman?
— Proszę się nie przejmować, cokolwiek się stało, poradzimy sobie z tym — uspokoiła go Sophie. — Gildia radzi sobie ze wszystkim.
Mężczyzna popatrzył na alchemiczkę, popatrzył na szukającą śladów Leę.
— Oby mój przypadek nie był wyjątkiem od reguły — westchnął, zacisnął usta. — Oczywiście nie jest tak, że wątpię w pań kompetencje. Ale wiadomo - najlepiej założyć najgorszy możliwy obrót wypadków. Wtedy przynajmniej człowiek jest przygotowany na wszystko.
Tymczasem zaś Sophie podeszła do Lei, rozłożyła w dłoniach swój notatnik. Ołowiany rysik błysnął między palcami tak, jak zawsze.
— Jakieś postępy? Spostrzeżenia?
Lea podniosła się z kucków, spojrzała na alchemiczkę.
— Całkiem sporo — powiedziała. — Aż sama się dziwię.
Rysik przylgnął do papieru, Lea kontynuowała:
— Zacznijmy od okna. Na zewnątrz framugi są zadrapania, spójrz — Lea podeszła do okna, otworzyła je przelotnie, do pokoju wleciało nieco płatków śniegu. — Tutaj, aż za dobrze je widać.
Na pociemniałym ze starości drewnie widać było równe zadrapania, szerokie na trzy palce, idealnie wskazujące prosty łom jako „narzędzie zbrodni". Lea zamknęła okno, wskazała podłogę.
— Jeśli się przyjrzeć, między wgłębieniami w klepkach zostało nieco błota. Ktoś próbował zetrzeć szmatą ślady, ale zrobił to niechlujnie, tylko rozsmarował brud — wskazała dłonią. Faktycznie, we wgłębieniach dało się zauważyć krótkie pasma jakiejś dziwnej, nieco pomarańczowej gliny.
— A jeśli chodzi o sam wynalazek — Lea podeszła do pustego stołu — to tutaj widać, że ktoś próbował schować go do pudła. Stół jest odrapany, wszystkie te ślady są świeże. Nie takie, jak te wypalone, o tutaj. — Dotknęła palcem kantu stołu.
— Ach, bo te ślady to sam zrobiłem, dawno temu, jak mi elektroda upadła i nie zdążyłem podnieść — wyjaśnił profesor, dotykając wypalonych na ciemno pasemek. — Och, to było kawałek czasu temu, przywołuje wspomnienia…
— Powiedziałabym, że włamywacz nie był specjalistą — mruknęła Sophie, wynotowując wszystkie spostrzeżenia. — Skupił się na celu, niczym więcej.
Lea zawahała się.
— Zostawił dużo śladów, to prawda. Może działał w pośpiechu?
— Trudno stwierdzić — dodała Sophie, westchnęła. — Ale czy te ślady mówią nam coś o samym złodzieju?
Zapadła chwila ciszy, alchemiczka znów zwróciła się do profesora.
— Na pewno nie kojarzy pan żadnego naukowca, któremu nie w smak pana badania? — spytała po raz kolejny.
— Nie, naprawdę. Gdybym wiedział, na pewno bym się z paniami podzielił. Żadna prawda nie powinna nigdy być w ukryciu - dzień, w którym przestanę wierzyć w tę maksymę, będzie mym ostatnim — zapewnił solennie. — Jeśli ktokolwiek pożądałby wyników moich badań, nie musiałby uciekać się do czynu tak haniebnego, jak kradzież. — naukowiec potrząsnął z politowaniem głową. — Wszystko to jest już dawno opublikowane.
— Wszystko jest dostępne? — Sophie uniosła brew.
— Tak. Udało mi się zdobyć z uczelni mały grant na publikację aperta accessum w Electrochimica Acta, także jeśli ktoś koniecznie potrzebuje przeczytać to czy tamto o moim wynalazku, wcale nie musi sprzedawać nerki Elsevierowi — rzucił naukowiec, sypiąc znanym tylko kręgowi badaczy żargonem.
— Czyli wszystko można przeczytać za darmo — podsumowała alchemiczka na głos, bardziej dla Lei, niż dla kogokolwiek innego.
— Tak. Ale materiały do wykonania baterii są drogie, używam tam niemal wyłącznie srebrnego drutu i kawałków ceramiki jako kondensatorów. Więc jeśli ktoś ukradł prototyp, stawiałbym, że dla zysku, nie dla samej nauki.
— To też prawdopodobne — dodała Lea, odsuwając się zupełnie od nieszczęsnego stołu i podchodząc do profesora. — A myślał pan nad tym, żeby opatentować swój wynalazek?
— To się rozumie samo przez się — odparł starszy mężczyzna, krzyżując ramiona na piersi. — Nigdy niczego bym nie patentował. To tylko pogoń za zyskiem, nie zrobiłbym czegoś takiego. Poza tym - skoro mechanizm jest już upubliczniony, nie ma czego patentować. Złodziej też tego nie zrobi. Dlatego stawiałbym na pogoń za tym srebrnym drutem — powiedział z mocą.
— Jest sporo łatwiejszych sposobów, żeby kogoś okraść — Sophie zmarszczyła brwi.
— Ale taki srebrny drut łatwo sprzedać. — Profesor nie dawał za wygraną.
Kobiety popatrzyły po sobie, spojrzenia zdawały się mówić wszystko.
— Wrócimy do profesora, kiedy dowiemy się czegoś więcej — odpowiedziała Sophie.
Profesor Gautier skinął głową, minę miał nietęgą, ale starał się jakoś trzymać.
— W najgorszym wypadku będę to budował od zera, ale bogowie - gdzie ja tyle drutu kupię? I kto mi da na to grant?


Sophie i Lea stały pod oknem pracowni Gautiera, Lea ponownie przepatrywała śnieg i ściółkę w poszukiwaniu śladów.
— Jest ciężko — powiedziała, marszcząc brwi, nie odwracając się w kierunku alchemiczki. — W międzyczasie były krótkie roztopy, zatarło niemal wszystkie ślady. Kiedy śnieg się topi, potem znów spada i znów się topi, trudno stwierdzić, gdzie są ślady, a gdzie po prostu więcej się stopiło.
Sophie westchnęła ciężko, pokiwała głową. Faktycznie, poprzedni tydzień był dość mroźny, ale przez ostatnie dni temperatura oscylowała w okolicach zera, na przemian topiąc śnieg i zmieniając wodę w lód. Te naturalne przemiany sprawiały, że Sophie chodziła po dziedzińcu fortu żółwim tempem, ostrożnie starając się stawiać kroki na cienkiej warstewce zalegającego tam lodu, zaś bracia Benes kompletnie zawiesili swą pracę nad bicyklem.
Smukła dłoń łowczyni dotknęła podstawy drzewa, Lea z uwagą przyjrzała się świeżemu zadrapaniu. Zerknęła dalej. Kolejne drzewo też nosiło ślad zderzenia z czymś twardym.
— Ale powiedziałabym, że nasz włamywacz naprawdę kiepsko sobie radził. — Wstała, westchnęła, przeszła parę kroków. Sophie podążyła tuż za nią. — Wydaje mi się, że paczka z wynalazkiem była dla niego za ciężka, ledwie mógł ją podnieść. Popatrz tutaj - oparł ją o drzewo, próbował poprawić uchwyt.
Lea wskazała dłonią kolejne zadrapania na korze, podniosła nieco kolano, oparła je o pień.
— Widzisz? Zadrapanie jest tuż nad moim kolanem, złodziej oparł paczkę o pień i kolano, próbował ją jakoś lepiej chwycić.
Sophie pokiwała głową, poczyniła notatki.
— Kieruje się też po linii prostej, nigdzie nie zbacza — Lea przeszła kolejne parę kroków. — Nie próbuje zgubić śladów.
— Naprawdę nie zna się na swojej robocie — podsumowała Sophie.
— Trochę tak… Tak myślę… — dziewczyna dodała ostrożnie, niepewnie.
Alchemiczka nie mogła oczekiwać od niej, że będzie znała się na metodach włamywaczy i Sophie tak naprawdę tego nie robiła. Musiały jednak jakoś dojść drogą dedukcji do tego, co stało się z wynalazkiem profesora Gautiera, zaś alchemiczka doszła do wniosku, że w tej kwestii nie ma co się zastanawiać. Poza tym - mogła dzięki temu pchnąć pewne inne sprawy do przodu. Kobieta uśmiechnęła się.
— Wiesz co… Martwię się, co będzie, jeśli dorwiemy tego złodzieja — zaczęła niezobowiązująco.
— Myślisz, że zniszczył wynalazek? Czy że będzie agresywny?
— Raczej to drugie - gdyby chciał zniszczyć pracę Gautiera, roztrzaskałby maszynę w laboratorium, a potem co najwyżej zabrał elementy, z których jeszcze coś by wyszło. Ale jeśli złodziej będzie agresywny, możemy sobie nie poradzić — powiedziała, naciągając mocniej płaszcz. — Musimy poprosić kogoś o pomoc. I chyba mam już nawet pomysł, kogo.


Antares był gotowy w okamgnieniu. Kobiety znalazły go, gdy szedł przez dziedziniec w kierunku stajni, jednak ledwie po kilku ich słowach zmienił plany. Powiedział, że nie ma nic konkretnego do zrobienia, że może wybrać się od razu, ale musi zabrać miecz i zbroję. A wrócił w tak krótkim czasie, że Sophie zaczęła się zastanawiać, czy czasem nie wyskoczył przez okno, wracając ze swojego pokoju.
Całą trójką skierowali się ku wyjściu z fortu, a potem dalej, w stronę gór, tak jak prowadziły ich ślady. Antares podążał za Leą, rycerz nie odrywał wzroku od łowczyni i tylko od czasu do czasu przeczesywał spojrzeniem zasypany śniegiem las. Lea zaś prowadziła wszystkich spokojnym, pewnym krokiem, co jakiś czas przystając tu i tam, by ponownie spojrzeć na ślady i odczytać z nich dalszą trasę.
— Wydaje mi się, że kojarzę to błoto, które widziałam w laboratorium — podjęła, wstając znad jakiejś pryzmy śniegu, otrzepując kolano, które dotknęło kawałka zmurszałego pnia.
— Widziałaś je wcześniej?
— Tak. Początkowo nie mogłam sobie przypomnieć, ale teraz jestem pewna - to było w okolicach jednej z jaskiń w górach. Wydaje mi się, że na ścieżce były właśnie takie dziwne, pomarańczowe ślady, ale słabo było widać pod śniegiem. Wtedy nie zastanawiałam się specjalnie, co może być ich źródłem, tylko wydawały mi się niecodzienne — wyjaśniła.
Sophie pokiwała głową.
— W takim razie nasz złodziej nie ma dużo szczęścia… Zostawił za sobą zbyt dużo charakterystycznych śladów.
Droga prowadziła ich wciąż dalej i dalej, Sophie poczuła, jak jej nogi stają się coraz bardziej zmęczone, zaś płuca wołają o więcej powietrza.
— Czy tu wszędzie musi być pod górkę? — mruknęła pod nosem, zapierając dłonie o kolana, by nadążyć za lekkostopą Leą i niezmordowanym Antaresem.
Zrobili niewielki postój, Sophie złapała oddech. A potem wszyscy podjęli marsz - według Lei nie było daleko, zaś według alchemiczki - jaskinia mogła równie dobrze znajdować się na innym kontynencie. Sophie obiecała sobie, że w najbliższym czasie albo poprawi kondycję, albo opanuje ten bicykl na tyle, by być w stanie jeździć nim po górach.
Podejście robiło się coraz bardziej strome, drzewa ustąpiły niemal nagim skałom. Lea marszczyła brwi; wynajdując kolejne ślady, coraz więcej czasu spędzała przepatrując zapomniane w śniegu poszlaki. Antares wciąż podążał za łowczynią, jednak jego spojrzenie wychwyciło gramolącą się z trudnem w śniegu Sophie - mężczyzna wyciągnął dłoń, by pomóc alchemiczce.
— Jeśli będzie bardzo ciężko, mogę cię zanieść — powiedział cicho.
— Obejdzie się — odparła kobieta, łapiąc oddech. — Ale dziękuję za propozycję.
Lea też odwróciła się w jej stronę, jednak Sophie skinęła tylko dłonią, by się nie przejmowała i żeby wróciła do obserwacji śladów.
— Chyba jesteśmy niedaleko — powiedziała łowczyni, odgarniając butem pryzmę śniegu. Pod śniegiem - pomarańczowa smuga. — To gdzieś tutaj.
Dzień płynął powoli, zmrok zapadał zbyt szybko. Sophie zerknęła z niepokojem za siebie, słońce chowało się właśnie za poszarpanym szczytem. Jednak cel był blisko, nikt nie chciał teraz zawracać. Szczególnie, gdy w szybko postępującej szarówce wieczoru można było dostrzec charakterystyczną, pomarańczową łunę ogniska, wylewającą się zza jednego ze skalnych załomów.
— Pójdę pierwszy — oznajmił Antares, wysforowując się przed wszystkich, przykazując gestem Lei, by podążyła razem z nim.
— Myślisz, że będzie aż tak źle? — spytała go łowczyni.
— Nie wiem. Na widok trzech osób powinien się chyba zastanowić i nie robić niczego pochopnego. Ale nigdy nie powinno się zakładać, że przeciwnik będzie postępował logicznie — dodał tylko, marszcząc nieznacznie brwi. — Poza tym tam może być też cała grupa ludzi. Jeśli cokolwiek się wydarzy, obronię was. Macie moje słowo.
— Nikt w to nie wątpi — dodała Lea. — Ale mam nadzieję, że jednak nie będziesz musiał nikogo bronić.
Po tych słowach cała grupa podjęła marsz, zaś Antares szedł na przedzie, starannie sprawdzając drogę do jaskini.
Byli coraz bliżej. Zmrok zapadł w przeciągu kilku chwil, jak zawsze w górach. I tym bardziej widoczna była łuna światła wydobywającego się z jaskini. Rycerz podszedł pierwszy, przylgnął do chropowatej ściany przy wejściu, ostrożnie zerknął do wnętrza. Po chwili skinął na towarzyszące mu kobiety. Lea dołączyła, zaś Sophie trzymała się kawałek dalej.
Krok za krokiem rycerz postępował dalej, jedynym dźwiękiem, jaki wydawał, była brygantyna zawadzająca czasem o kawałek skały. Lei w ogóle nie było słychać, za to łatwo dało się wychwycić tą ostatnią parę stóp, nienawykłą do skradania się gdziekolwiek.
Dźwięk zdawał się nie alarmować tego, kto był we wnętrzu jaskini. Blask ognia stawał się coraz wyraźniejszy, pomarańczowe błyski tańczyły na ścianach. Antares podniósł dłoń, przykazał Sophi, by została na miejscu, sam zaś udał się wraz z Leą te parę kroków w głąb. Sophie niemal wstrzymała oddech, oczekując ich powrotu; trzymała się bliskości ściany, walcząc ze sobą, by nie podążyć za pozostałymi.
Po czasie który zdawał się wiecznością, Antares i Lea wrócili. Podeszli blisko, ich szept niósł się tylko do uszu, dla których został przeznaczony.
— Tam jest tylko jeden mężczyzna — powiedziała Lea, nachylając się jeszcze w stronę alchemiczki. — Widziałam też wynalazek profesora, chyba jest nietknięty.
— Może nie zdążył się nim jeszcze zająć — wyszeptała Sophie. — Mamy szansę go odzyskać. Ten mężczyzna - myślicie, że jest niebezpieczny? Wygląda wam na maga?
Skoro człowiek był sam, jeden, Sophie przeczuwała, że albo dysponuje jakimiś nadnaturalnymi mocami, albo Antares położy go pstryknięciem w nos.
— Wygląda na… — Lea zawiesiła głos.
— … pierwszego z brzegu człowieka — dokończył Antares. — Nie ma przy sobie broni, nie widziałem też żadnych… Niczego magicznego czy podejrzanego.
— W takim razie… Chyba po prostu tam pójdziemy i powiemy, żeby zwrócił wynalazek?
Coś za prosto szło. Ale z drugiej strony - lepszego pomysłu nie było, toteż cała drużyna weszła w końcu do wnętrza jaskini, kompletnie zaskakując złodzieja.
Mężczyzna - zwykły, nie za stary, ale i nie młody, nie wyróżniający się niczym, kompletnie przeciętny. Na widok intruzów - kwiknął, potknął się, przewrócił, okrągłymi oczami obserwował wchodzących.
— Mogę to wszystko wyjaśnić! — wypalił, unosząc dłonie w obronnym geście.
— Nie wiem, czy tu jest dużo do wyjaśniania — powiedziała Sophie, marszcząc brwi i przenosząc wzrok na leżący na kawałku skały prototyp profesora Gautiera. — Ten obiekt chyba nie powinien się tu znaleźć.
— Ja go potem oddam! — zawołał mężczyzna, nabierając nagle werwy i gramoląc się z ziemi. Otrzepał przybrudzone portki. — Muszą mnie państwo wysłuchać!
Sophie i Lea popatrzyły po sobie z powątpiewaniem, zaś rycerz niezobowiązująco zajął strategiczną pozycję między wynalazkiem, złodziejem, a także Leą i Sophie. Gdyby cokolwiek miało się wydarzyć, zdąży temu zapobiec.
— W takim razie - słuchamy — powiedziała Sophie, zaś mężczyzna przysiadł niepewnie na jednej ze skał.
— Dużo tu nie mam, ale może usiądziemy i porozmawiamy jak ludzie — westchnął, wskazując pozostałe miejsca, gdzie dało się usiąść.
Alchemiczka, chcąc nie chcąc, usiadła naprzeciwko mężczyzny, zaraz obok usiadła i Lea. Antares wciąż stał nieco z boku, przysłuchując się rozmowie, co jakiś czas omiatając wzrokiem kawernę czy zerkając w stronę wyjścia.
— Nazywam się Penvo Ebner —kontynuował złodziej — i zajmuję się zjawiskiem magnetyzmu.
Sophie otworzyła usta, by przedstawić też siebie i pozostałych, jednak mężczyzna uniósł tylko dłoń.
— Wiem, kim państwo są… Kim jesteście. Spodziewałem się, że jeśli ktoś ma mi przeszkodzić, będzie to Gildia i się nie pomyliłem. Miałem jednak nadzieję, że pojawią się osoby mniej obeznane w kwestiach naukowych - wtedy mógłbym powiedzieć nieco więcej — Skrzywił się, zerknął na Sophie, ta zaś zmarszczyła brwi.
— Nie rozumiem - jak osoby mniej obeznane w kwestiach naukowych miałyby być lepszymi partnerami do rozmowy dotyczącej kradzieży wynalazku?
— Wypożyczenia.
— Bez zgody właściciela.
Penvo westchnął ciężko.
— Zaręczam, że go oddam. Odniosę z powrotem, choćby miał mi kręgosłup pęknąć, ale najpierw muszę sprawdzić jedną rzecz. To bardzo ważne i bez tego się nie obejdzie.
W tym momencie wtrąciła się Lea.
— Skoro chciałeś tylko pożyczyć od profesora jego baterię, nie mogłeś po prostu go o to poprosić?
Penvo obruszył się.
— Prosiłem go! I mi odmówił!
— Profesor Gautier?
— Ten sam!
„Niemożliwe" było pierwszym słowem, które cisnęło się na usta Sophie - co prawda zamieniła z profesorem ledwie kilka słów, jednak mężczyzna wpisywał się w pewien archetyp naukowca, który alchemiczka bardzo dobrze znała. I nieprawdopodobnym wydało jej się, by profesor odmówił drugiemu naukowcowi użycia swego wynalazku.
— A jak go o to poprosiłeś? Wyjaśniłeś, co konkretnie chcesz zrobić?
— Oczywiście, że nie!
— W takim razie nic dziwnego, że profesor odmówił — dodała Lea. — Wspominał przecież, że bateria jest cenna, a poza tym - potrafi też być niebezpieczna.
Sophie wróciła myślami do przedpołudnia - kiedy Lea przeczesywała laboratorium w poszukiwaniu śladów, a profesorowi usta się nie zamykały, gdy opowiadał o swoim wynalazku. Wspominał, że jeśli zmagazynowana w baterii elektryczność wydostałaby się w niekontrolowany sposób, skończyłoby się to śmiercią operatora. Nie mogłoby się skończyć. Tylko skończyłoby się.
— Ale nikt jej mu już nie ukradnie. Skoro opublikował swoją pracę, wszyscy wiedzą już, że wynalazek należy do niego, że to on jest autorem — Penvo poprawił się na twardym kamieniu, zmarszczył brwi. — Ja nie jestem w tak dobrej sytuacji - mój pomysł to nadal pomysł. Jest w mojej głowie i notatkach, ale nigdzie więcej. Nie mogę o nim opowiadać, skoro każdy, kto choć trochę rozumie prawa przyrody, byłby w stanie go sobie przywłaszczyć.
I znów - nieufne spojrzenie skierowane w stronę Sophie. Alchemiczka westchnęła ciężko.
— To jest jakaś paranoja. Czy kiedykolwiek zdarzyło się, że ktoś przywłaszczył sobie twoją pracę?
— Jeszcze nie. Jestem ostrożny, więc nic takiego nigdy nie miało miejsca.
Sophie obdarzyła Penvo taksującym spojrzeniem.
— A ile prac udało ci się opublikować?
Mężczyzna zacisnął usta, uciekł gdzieś wzrokiem.
— Jeszcze żadnej… Ale pracuję nad tym!
— Czyli zawsze pracujesz w pojedynkę?
— Tak jest najbezpieczniej.
— I od razu wiadomo, dlaczego żadnych publikacji — podsumowała alchemiczka, a mężczyzna się żachnął. — Nie da się pracować w pojedynkę, nie na tym polega nauka! Potrzeba ludzi z różnym wykształceniem i różnymi pomysłami, inaczej nie dojdzie się do niczego odkrywczego.
— A już na pewno nie zdziała się niczego, „pożyczając" cudze wynalazki — dodała Lea. — To wszystko trzeba wyjaśnić.
Penvo mruknął coś pod nosem.
— Przecież jak tego nie wyjaśnisz, pójdziesz do więzienia. Tam na pewno nie będziesz w stanie pracować nad żadnym magnetyzmem.
Na krótką chwilę zapadła cisza.
— Więc albo więzienie, albo Gautier okradnie mnie z pomysłu. Cudowna perspektywa.
Jednak w głosie Penvo nie było już zbyt wiele woli walki, a cała sprawa wydawała się już przesądzona. Chcąc nie chcąc, Penvo spakował skradziony wynalazek, którego transportem zajął się Antares. W ciemnościach zimowej nocy, cała czwórka ostrożnie podążyła z powrotem w stronę fortu. Niedoszły autor bardzo wielu publikacji na temat magnetyzmu, słowem się nie zająknął o tym, czym w końcu był ów przedziwny prototyp, który sam niósł wytrwale na plecach.
— Im mniej osób wie, tym lepiej — burknął tylko. — Przynajmniej, dopóki tego nie opublikuję.


Profesor Gautier nie posiadał się z radości, że jego cudowne urządzenie do zbierania i magazynowania energii elektrycznej z powietrza w końcu do niego powróciło. Na dodatek całe i zdrowe. Gdy tylko udało mu się skrupulatnie sprawdzić, że wszystko jest na swoim miejscu i mimo niezbyt delikatnego transportu wynalazek nie ucierpiał, mężczyzna zainteresował się w końcu nieszczęsnym złodziejem. Samego Penvo pamiętał, pamiętał też swoją odmowę, ale bez szczegółów.
— Nic pan nie powiedział, to oczywiście, że się nie zgodziłem. Przecież jakby pan chociażby obu styków na raz dotknął, zamknąłby pan obwód i pana resztki by można było na szufelkę zamieść — zauważył rzeczowo Gautier.
Starszy naukowiec nie spał, mimo późnej pory - robił jakiś remanent w swoim laboratorium, i tam też przyjął całą delegację.
— Czytałem pana publikację i wiem, jak trzeba się obchodzić z baterią — mruknął Penvo.
— To są pana słowa, a moim świętym prawem jako badacza jest w nie nie uwierzyć. Dowód rzeczowy, eksperyment - to już zupełnie co innego. Noc jeszcze młoda — Profesor przelotnie zerknął w stronę okna. — Proszę w takim razie naprawić swój błąd i opowiedzieć mi, do czego potrzebuje pan tej mojej baterii…


Minęło parę dni. Sophie wybrała się do profesora Gautiera sprawdzić, jak ma się jego współpraca z wielce skrytym Penvo. Zapukała do laboratorium, ale odpowiedziała jej cisza. A raczej - słyszała jakiś dźwięk chodzącej w środku maszyny, jednak żadnego „proszę!" nie było. Alchemiczka stała przez chwilę pod drzwiami, zapukała ponownie, ale ciekawość wzięła górę i w końcu kobieta nacisnęła klamkę. Ostrożnie weszła do środka, rozejrzała się po pomieszczeniu.
Na środku stała bateria profesora Gautiera, zaś wokół walały się niemożliwe ilości poplątanych przewodów, sznurków, część bałaganu podwieszono na linach, część podpierały jakieś drewniane konstrukcje. Wśród tego wszystkiego - sam Gautier i Penvo. Obaj naukowcy w najwyższym skupieniu pochylali się nad jakimś grubym, srebrzystym okręgiem, do którego prowadziły liczne przewody.
Gautier sięgnął ku baterii, przełożył jakąś dźwignię, a wynalazek zabrzęczał podejrzanie niskim, metalicznym pomrukiem. Prócz tego, na pierwszy rzut oka nic się nie stało. Penvo spojrzał na jakiś miernik, jego wzrok śledził przez chwilę wskazówkę. A potem mężczyźni popatrzyli na siebie, Penvo skinął głową profesorowi, profesor odpowiedział tym samym Penvo.
Penvo otworzył terrarium i wyjął z niego żabę. Najprawdziwszą i najzwyczajniejszą w świecie żabę, o charakterystycznie zielonej barwie, wierzgająca teraz nogami w bezskutecznej próbie wyrwania się z mocnego uścisku. Mężczyzna z namaszczeniem wyciągnął rękę z żabą ponad srebrnym okręgiem, a następnie puścił swobodnie biednego płaza.
Sophie spodziewała się bardzo wielu rzeczy, ale na pewno nie tego.
Bo żaba właśnie radośnie lewitowała.
Płaz unosił się ponad kręgiem, co jakiś czas machał łapami, jakby usiłując płynąć w powietrzu, zyskiwał jednak tylko tyle, że bez żadnego podparcia po prostu obracał się powoli w nieważkości.
— Działa! — zawołał profesor, złapał Penvo za bark, potrząsnął mężczyzną. — Naprawdę działa!
Penvo stał przez chwilę oniemiały, zahipnotyzowany widokiem lewitującej żaby.
— Widzisz, miałeś rację! Da się sprawić, by żywy organizm lewitował bez magii!
Niemrawy uśmiech wypłynął na twarz naukowca, gdy powoli-powoli docierało do niego, że to, co do tej pory rozważał tylko na papierze, faktycznie jest realne.
— Teraz następny krok — powiedział mężczyzna, uśmiechając się coraz szerzej. — Musimy sprawdzić na większym obiekcie. Potrzebujemy większej żaby.
W tym momencie wzrok profesora padł na stojącą w drzwiach alchemiczkę.
— Och, jest i Sophie! Rychło w czas! Otóż, potrzebujemy znów pomocy Gildii. Bo u was, gdzieś na stanie, była taka duża żaba…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz