środa, 20 października 2021

Od Jamesa, CD Małgorzaty

― Pan Hopecraft? Małgorzata De Verley, mistrz polecił mi się panem zaopiekować w pewnej… nieprzyjemnej sprawie. Nie podzielił się jednak szczegółami, więc byłabym dozgonnie wdzięczna za wprowadzenie w cały ten burdel. ― Zamrugał. Raz czy drugi, będąc nie do końca pewnym, jakim cudem została mu przydzielona z całej gildii akurat skrytobójczynii. Albo jadowniczka? Nie do końca jeszcze się orientował, kto w tym całym burdelu, jaką funkcję zajmował.
Kto nie znał Małgorzaty De Verley, ten spał w nocy spokojnie, jak mawiano na salonach. Z jednej strony wszyscy wiedzieli, że jej lojalność trzymana jest w czyjejś garści, z drugiej wśród miejscowej szlachty każdy z kimś przecież musiał przystawać. Ludzie lubili się mniej lub bardziej, ale nikt zbytnio nie zwracał uwagi na młode, atrakcyjne kobiety bardziej niż byłoby to stosowne. To znaczy, pomijając ich urodę, okazjonalnie podziwianą w trakcie spotkań towarzyskich. Bale, herbatki, przyjęcia i stado arystokratów traktujących się wzajemnie jak targowe przekupki konkurencję z następnego straganu, stanowił w końcu podstawę szlacheckiej kurtuazji.
James z Małgorzatą nie miał jeszcze przyjemności. Pobieżnie widział kobietę w trakcie Parady Bogów, tańczącą bodajże z wicehrabią, który ostatnimi czasami również zawitał do wnętrza gildyjskich archiwów, jako drugi historyk. Co prawda nie mieli ze sobą zbyt wiele do czynienia, gdyż sam James niechętnie wyłaniał się ponad zbiory zakurzonych ksiąg czy własne notatki. Ostatnimi czasy choróbsko w końcu postępowało stopniowo w kierunku nadgarstków, przyprawiając mężczyznę o dodatkowy ból głowy. Zostawiając go jednocześnie przy tym samotnego, ewentualnie w towarzystwie herbatki, proszków przeciwbólowych i trajkotania Cali, która uczepiła się go, jak rzep u psiego ogona.
Miał się już odezwać, zanim usłyszał najpiękniejszy zestaw dźwięków. No, pomijając gromadkę kociąt, które wspólnie wychowywał po cichu z Nikolaiem. Stado hauknięć, parsknięć i zaraz w otoczeniu pary pojawiły się trzy, cudowne bestie, w dodatku z wywalonymi jęzorami i Jamesa na moment urokliwość napotkanych stworzeń zmogła.
― Mam nadzieję, że nie ma szanowny nic przeciwko psom?
― W żadnym wypadku, szanowna pani. Miło mi panią poznać, mam natomiast arcyważne pytanie, zanim przejdziemy do omawiania całego sedna tego problematycznego harmidru… ― Urwał tu na moment, wpatrując się w ślepia siedzącego u stóp kobiety zwierzęcia. Ładne to, czarne, ogromne, a do tego jak się ładnie sierść w słońcu mieniła!
― Czy mogę je pogłaskać? ― spytał z duszą na ramieniu, czerwieniąc się lekko.
Zanim zdążyło rozbrzmieć “Proszę głaskać pieski i się nie obawiać” wraz z dźwięcznym śmiechem kobiety, James już nurkował dłońmi w bogatym, ciemnym futrze. Przez materiał rękawiczek nie mógł faktycznie doznać łagodnej faktury wyczesanej sierści czy delikatnej formuły podszerstka, ale nie mógł zaprzeczyć, psy były cudowne. Zdecydowanie bardziej przypominały mu domowe warunki i zostawione na wsi stadko, strzegące dzielnie pańskich włości. 
― Jak się wabią? ― dopytał jeszcze szczerze zainteresowany, otrzymując w zamian krótkie podsumowanie psisk. Wisielec, Gnatołam, Księżycogryz, ciekawe imiona, ale w odpowiedzi kobiety wyczuł lekkie zniecierpliwienie, dlatego zaraz zaczął wyjaśniać cały ten dziwny ambaras.
― Szanowna pani, sprawa jest w istocie granicząca z absurdem. Moja świętej pamięci żona zwykła w swoim wolnym czasie lubować się w fikcji literackiej. Pisała upatrzone historyjki raz za razem, ostatecznie wydając je w formie regularnych zbioru opowiadań. Może miała kiedyś pani do czynienia z “Dziennikami krainy umarłych”? Wydawała je pod panieńskim nazwiskiem, Oblivian Lockridge, także tym bardziej się dziwie, że list został wysłany do mnie, ale cóż... W każdym razie otrzymałem wielce niepokojący list, jakoby pewną wioskę miałyby trawić potwory rodem prosto z tejże pozycji. ― Tu skrzywił się wyraźnie, bo jednak w głowie siedział mu ciężar kiepskiej formy listu, a i kryjące się za nimi przekonania. Bądź co bądź, dzieci zazwyczaj niczemu winne nie były i tylko bogowie wiedzą, kto i dlaczego biedne dzieciaki porywa, bo w jamesowym umyśle wytwarzała się tylko wizja brzydkiej farmy organów. A to nie zwiastowało żadnemu dziecku miłego, spokojnego końca, co już ciążyło mężczyźnie na sumieniu.
― Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli sama się z nim pani zapozna ― podsumował ostatecznie, wyjmując list z kieszeni i podając go kobiecie do przeczytania. Zgodnie z właściwą etykietą, pilnował, żeby ani na moment nie zetknęły się ze sobą ich opuszki palców. Pani De Verley mogła być już wdową, ale manier należało się trzymać zawsze, zwłaszcza w stosunku do damy.
― Przygotowano już powóz z potrzebnymi rzeczami, z przyczyn słabego zdrowia niestety jazda konna mi jest zbytnio nie po drodze, natomiast czy woli pani uroczego konia ― zerknął tu na piękną, rosłą szkapkę, bo jednak każde zwierzę, to cudowne zwierzę ― czy moje towarzystwo w powozie, to zostawiam całkowicie pani decyzji. Czy ma pani jak do tej pory jakieś pytania lub wątpliwości na temat naszej wyprawy? Cóż, pomijając dziwne stwory, bo tu niestety mogę przysiąc, że ich pochodzenia świadom wciąż nie jestem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz