niedziela, 21 listopada 2021

Od Antaresa do Serafina

Miecz przemknął śpiewnie, zalśnił w słońcu, znieruchomiał. Manekin pozostał niewzruszony, choć ostrze zatrzymało się ledwie milimetr od jego oka. Malowane burą farbą kółko wpatrywało się niewzruszonym, nieobecnym wzrokiem w Antaresa. Rycerz westchnął, opuścił broń.
„Nudzisz się."
Mag nie pytał, po prostu stwierdzał fakt. I miał rację. Antares ostatnimi czasy coraz częściej łapał się na tym, że jego trening to za mało. Aaron co prawda był świetnym szermierzem, jednak gdyby Antares użył wobec niego pełni swojej magii, mężczyzna poległby po jednym ciosie. Intelekt i zmysł taktyczny były ważne dla rycerza, Antares ćwiczył je codziennie, jednak miał przecież w sobie też tę drugą siłę, której pełni możliwości nie był w stanie w ogóle tu trenować.
„Rdzewieję."
„Potrzebujesz jakiegoś gnojka, żeby dojebać mu bez litości, nie?"
„Potrzebuję potężnego przeciwnika, żeby użyć w pełni moich możliwości."
„To będzie ciężko, bo z ciebie jest chodzący wpierdol." Mag westchnął, milczał przez chwilę, odezwał się innym tonem. „Hm, popatrz, chyba jednak tu idzie."
„Kto? Lea?"
Miecz drgnął, serce przyspieszyło.
„Nie, to by było zbyt piękne. Ten nadęty palant z piaskiem w gatkach."
To określenie niewiele mówiło Antaresowi, mag lubił używać go wobec wielu osób.
„Echo?"
„Nie, nie parówka-wpierdolka. Pan złota rączka."
„Serafin?"
„Tjaa… Bęcwał, którego pokonałoby wypranie własnych gatek." Mag urwał, zamyślił się na chwilę. „Myślisz, że kiedyś próbował je prać, czy zawsze służba albo siostra mu prały?"
Antares nie chciał wgłębiać się w ten temat. Odwrócił się, złowił wzrokiem tę charakterystyczną sylwetkę.
Serafin kroczył dostojnie przez tereny Gildii, dłonie schował w rękawach powłóczystej szaty, wzrok utkwił w Antaresie. Stanął przy tym niskim, drewnianym parkanie otaczającym plac treningowy. Chłodne promienie jesiennego słońca skrzyły się w misternym hafcie zdobionym rękaw, tańczyły na krawędzi kolczyka. Czarnoksiężnik patrzył.
— Mogę w czymś pomóc? — spytał Antares.
— Co potrafisz?
Pytanie - lekceważące, niedbałe, znudzone.
„No tylko obić ten krzywy ryj."
Antares westchnął. Nie lubił takich sytuacji, ale cóż poradzić. Postanowił nieco zaryzykować. I tak się nudził.
— Stwórz mi przeciwnika, a ci pokażę — odparł.
Na twarzy księcia pojawił się pełen politowania uśmiech.
— Przeciwnika powiadasz... — urwał, wysunął dłoń z rękawa, charakterystyczne szpony zaigrały złotem. Przed Antaresem pojawił się… kurczak. — Proszę bardzo. Oto godny ciebie przeciwnik.
„Weź mu wpierdol."
Rycerz stał przez chwilę w milczeniu, obserwował drepczącego w kółko kurczaka. Zwierzak zajął się bezproduktywnym grzebaniem w ziemi, szukał dżdżownic, gdakał. Mężczyzna westchnął.
W jednej chwili Antares stał i obserwował zwierzę, w drugiej trzymał już kurczaka pod pachą. Podszedł do Serafina.
— Wybacz. Wiedza na temat magii nie jest moją mocną stroną. Nie chciałem prosić o coś, co było poza twymi możliwościami.
Powietrze zgęstniało, Serafin błysnął zębami w uśmiechu równie przyjaznym i uroczym, co uśmiech jego krokodyla.
— Och, to doprawdy… niefortunne.
Wtem kurczak szarpnął się, dziób rozwarł w uzębioną paszczę. Zwierzę zadygotało, sięgnęło szyi Antaresa.
Rycerz instynktownie odrzucił od siebie kurczaka, miecz momentalnie przebił wijącą się istotę. Za mało. Mimo żelaza wrażonego w sam środek, kurczak wciąż wił się, rozlewał groźną czernią, pęczniał. Antares odskoczył, przyjął pozycję, czekał.
„No patrz cwaniaczka!
Tymczasem zaś plama mroku wyprysnęła w górę cienistym splotem, nabrzmiała kotłującą magią, rozrosła, kształtowała. Zamajaczyły pajęcze kończyny, koślawe, połamane, gdy stwór pełzał nieskładnie, wciąż wijąc się, zmieniając, aż przyjął swą właściwą formę. I oto przed Antaresem stał wojownik - utkany z mroku, groźnej magii, dzierżący miecz czarny niczym pęknięcie w tkance świata.
Wojownik postąpił jeden krok. I rzucił się na Antaresa.
Rycerz uskoczył bez wysiłku, ruchem oszczędnym, wyuczonym, optymalnym w tej sytuacji, zakończonym błyskawicznym cięciem, które pozbawiło przeciwnika rąk wraz z bronią.
A przynajmniej pozbawiłoby, gdyby przeciwnik był człowiekiem.
Rycerz ponownie się uchylił, czarny miecz niegroźnie przeciął powietrze. Szybkie zerknięcie w stronę Serafina. Czarnoksiężnik stał, patrzył. Złoty szpon bębnił leniwie po przedramieniu.
„I co, dalej się nudzisz?"
„Owszem." Antares odbił wyprowadzony w jego stronę cios. W cięcie włożył wystarcająco dużo siły, cienisty wojownik się zatoczył. „Chyba muszę trafić to coś tyle razy, aż Serafin się zmęczy. Tylko to trafianie - jest za proste."
Coś się zmieniło. Rycerz wyszedł z defensywy. Na zjawę spadł grad ciosów, miecz błyskał raz za razem, tnąc przez głowę, ręce, bark, przez tułów. Potem nogi, brzuch…
Kątem oka Antares złowił pozłocisty błysk.
Zjawa drgnęła, rzuciła się gwałtownie, zwierzęco, zbyt szybko. Czarny miecz pomknął, skrzyżował z drugim ostrzem, huk metalu rozdarł powietrze. Antares - też przyspieszył.
„Broń to jedyna materialna rzecz, którą to coś ma" mruknął, parując kolejne uderzenie, dając sobie czas do namysłu.
„Pierdolnij, zobacz co się stanie."
I Antares pierdolnął. Miażdżący cios trafił na długość dłoni od czubka czarnego miecza - tam gdzie broń była najsłabsza, najdelikatniejsza. Cieniste ostrze pękło, rozsypało w feerii roziskrzonych odłamków, zjawa cofnęła się, ugięła pod naporem kolejnych ciosów rycerza.
Jednak to nie była właściwa taktyka.
Zamigotał złoty szpon, zamigotały i odłamki - scaliły się, miecz znów sięgnął ku Antaresowi. Tym razem jeszcze szybciej, jeszcze gwałtowniej, poza granicami wyznaczonymi przez ludzkie ciało. Rycerz zmarszczył brwi, w oczach zatańczył blask budzącej się magii.
„Zawadziłem o coś. Tam, przy biodrze."
„Pierdolnij, zobacz co się stanie."
Tym razem pierdolnięcie było problematyczne. Zjawa była szybka, jej ciosy - groźne. Nie męczyła się, nie zwalniała, nie dawała zwieść. Każda jej odpowiedź była poprawna, każde pchnięcie - precyzyjnie wykonane. Jednak zjawa była mało kreatywna.
Antares zrobił gwałtowny wypad, przyklęknął, płaz bezlitośnie zmiażdżył powietrze, rozorał ciemność. Zjawa wydała z siebie bolesny, krystaliczny dźwięk, coś w jej wnętrzu pękło, rozsypało się w chaosie odłamków, zaskwierczało ulatującą magią.
Szpony znów zamigotały, ale było już za późno. Antares zobaczył to, co chciał.
„Po jednym na każdym biodrze. I jeden w sercu."
„Muszę ci mówić, co masz robić?"
Nie musiał, Antares dobrze wiedział.
Tylko że teraz było dużo trudniej. Rycerz się uśmiechnął. Już się nie nudził.
Nieludzka siła i szybkość przeciw niestandardowym taktykom. Antares łapał za sztych, przyklękał, wyprowadzał mordercze cięcia w najmniej oczywiste miejsca. Wyciągał przeciwnika z poprawnych pozycji, zmuszał do błędnych kroków, atakował bez litości. Wszystko po to, by sięgnąć w końcu tych trzech materialnych punktów. Miecz gwizdnął gwałtownie, brutalnie przeciął biodra. Moment później - przeszył serce.
„Za wolno, chłopie. Patrz na kurwia."
Zjawa zadrżała, cofnęła się pół kroku, zasłoniła mieczem. I choć odłamki skrzyły się w powietrzu, scaliły się na powrót, zespoiły, odtworzyły cień.
Antares zmarszczył brwi. Szybciej nie da rady. Ale zaraz przyszło olśnienie.
Miecz to nie tylko ostrze.
Szpony zamigotały po raz trzeci, zjawa - przyspieszyła. Rycerz nie potrafił ukryć ekscytacji, gdy parował kolejne, mordercze cięcia, gdy czarny miecz przemykał ledwie kilka milimetrów od jego twarzy. Uśmiech błąkał się po jego twarzy, w końcu trafił na coś, co stanowiło wyzwanie. Zbyt długo już rdzewiał, zbyt długo nie miał dla siebie prawdziwego wyzwania.
Gdyby tylko zjawa była choć trochę inteligentniejsza, stanowiłaby dla niego idealnego przeciwnika.
Antares manewrował, uskakiwał, prowadził, nęcił. Choć zjawa, na chwilę obecną, dystansowała go pod względem siły i szybkości, rycerz miał zbyt dobrego mentora, by robiło to na nim głębsze wrażenie. Jego ruchy były oszczędne, optymalne, taktyczne, przemyślane. Cienisty przeciwnik, krok za krokiem, podążał w stronę pułapki, jego poprawne odpowiedzi prowadziły w stronę nieuchronnej katastrofy. W końcu czarny miecz ciął zbyt daleko, musnął policzek rycerza, jednak zjawa wychyliła się zbyt mocno, jej broń pofrunęła na tyle daleko, że wojownik nie był w stanie jej cofnąć. Antares tylko na to czekał.
Miecz wywinął kozła w powietrzu, rycerz złapał za ostrze. Rękojeść, nagle po przeciwnej stronie, świsnęła, rozcięła powietrze. Cienisty wojownik tylko zerknął, jego wzrok ugiął się pod gwałtownym natarciem rycerza. Rękojeść zmiażdżyła serce, w okamgnieniu przebiegła przez biodra, odłamki magii rozprysły się w niekontrolowanym wybuchu. Zjawa zawyła opętańczo, a potem - jak była, tak nagle jej nie było.
Antares odetchnął, schował miecz za pasem, spojrzał na Serafina.
Czarnoksiężnik zdawał się znudzony, od niechcenia przyglądał się nienagannym, lśniącym w słońcu szponom.
— Winszuję, udało się. W końcu. Prawie zasnąłem z nudów — mruknął, nie odrywając wzroku od swej rękawicy.
— Byłbyś w stanie wyczarować mi kolejnego przeciwnika?
Serafin spojrzał na Antaresa z czymś na kształt pogardy.
— Aż tak to się nie nudzę. Mam lepsze rzeczy do roboty — prychnął, zerkając obojętnie na rycerza, skupiony jedynie na swych złotych szponach. — Ale jeśli faktycznie będzie mi się niemożebnie nudzić, to pomyślę — mruknął. — Mam ogląd twych umiejętności. Nie powiedziałbym, żeby miały jakieś bardziej interesujące zastosowanie, ale niech już będzie.
To mówiąc, Serafin zawinął szatą, odwrócił się, nie przejmując rozmówca, stosownością lub czymkolwiek innym. Ciemna szata zaigrała, rozwiana jesiennym powietrzem, czarnoksiężnik - jak gdyby nigdy nic - zaczął się oddalać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz