Mattia ledwo widział drogę przed sobą, jednak parł do przodu, starając się nie zniechęcić. Intuicja astrologa podpowiadała mu, że to dobra droga, że powinien kontynuować i iść przed siebie.
Mattia najczęściej zdawał się co prawda na ekspertyzę Isidoro, jednak młodszego z astrologów tu nie było, toteż jego starszy brat musiał radzić sobie w pojedynkę. Szedł ostrożnie wąskim korytarzem, jego dłonie ledwie muskały ostre, oblodzone skały. Uczucie było tak familiarne, że astrolog sam aż się zdziwił. Ile to razy przecież razem z Isidoro (i okazjonalnie ich starszym bratem, Luciano) wybierali się do jakichś zapomnianych przez bogów miejsc, z których musieli ich wykaraskać służący lub rodzice? Mattia nawet już tego nie liczył. Monte Cervino, gdzie się wychował, pełne przecież było zdradzieckich pierczar, jaskiń i załomów, które tylko czekało na nierozważnych wędrowców. I zdolne było ich pochłonąć nawet, jeśli byli to astrologowie.
Hrabia przecisnął się między wyjątkowo ciasnymi załomami, a następnie dotarł tam, gdzie prowadziło ich oboje wahadełko.
Z wnętrza pieczary rozlewało się łagodne, chłodne światło, którego nierzeczywisty blask rozlewał się z… portalu. Tak przynajmniej sądził Mattia.
Jednak to nie portal przykuwał jego uwagę, a przedziwna istota, która leżała tuż przy jego rozwartych wrotach.
Astrolog uniósł brwi, objął wzrokiem puszysty, biały tułów, a także masywne skrzydła usiane jasnymi piórami o pojedynczych, ciemnych końcówkach. Istota miała do tego jeszcze cztery kończyny zakończone czarnymi, morderczymi pazurami, a także ogon niczym piękny, koronkowy wachlarz. Jej ptasi łeb spoczywał teraz na skrzyżowanych, przednich łapach, a z dzioba wydobywało się głębokie, bolesne westchnienie, przypominające właśnie zawodzenie ni to pingwina, ni to wieloryba.
Michelle spojrzała nad ramieniem astrologa, jej wzrok chłonął przez długi czas sylwetkę wiercącej się istoty.
— Jest piękna — wykrztusiła kobieta, zaś astrolog, zwrócił na nią spojrzenie.
— Wiesz, czym to w ogóle jest?
Michelle pokręciła głową, wciąż nie odrywając wzroku od istoty. Czas mijał, oboje starali się zrozumieć, znaleźć w pamięci jakiś okruch, który mógłby naprowadzić ich na to, czym właściwie był dziwny, arktyczny stwór o sowiej głowie, który spał niespokojnie tuż przy rozwartym portalu.
Istota poruszyła się po raz kolejny, odsłaniając przelotnie kawałek miękkiego, futrzastego brzucha.
— Jest ranna — szepnęła Michelle, utkwiwszy wzrok w brunatnej plamie i zlepionej sierści.
Mattia wyciągnął dłoń, w ostatniej chwili powstrzymał Michelle przed tym, by ruszyć na pomoc stworzeniu.
— A jeśli jest agresywna — spytał ledwie słyszalnie.
Kobieta zawahała się.
— Ale nie możemy jej tak przecież zostawić…!
Mattia chciał coś dopowiedzieć, jednak jego słowa utonęły w dziwnym dźwięku, który wydobył się z portalu.
Dysk o barwie zgaszonego błękitu, indygo i srebra, parsknął kolorem magii, a następnie wypluł ze swej srebrzystej, skrzącej się powierzchni, cztery baryłkowate ciała pingwinów. Te wyleciały nieco zdezorientowane, jednak zaraz pozbierały się, pokręciły w kółko i ruszyły w miejsce, gdzie stali przycupnięci Mattia i Michelle.
Kobieta przylgnęła do lodowej ściany, podobnie uczynił i astrolog, zaś cztery dziarskie pingwiny pomaszerowały w dół korytarza, kierując się na zewnątrz, ku wolności.
— Nie wierzę — westchnęła Michelle, odprowadzając odważne pingwiny, a następnie wracając wzrokiem do nieokreślonego, arktycznego stworzenia.
— Ja też nie. Ale moja wiara lub jej brak niewiele tu pomogą.
— Musimy mu pomóc — powiedziała z mocą kobieta, Mattia skinął głową. Też pragnął, by cała ta rzecz się skończyła, zaś zobaczywszy ranną istotę, nie mógł nie zareagować.
— Ale musimy to zrobić… w przemyślany sposób — zaznaczył tylko. Michelle skinęła głową.
Oboje zgadzali się co do dalszego biegu wydarzeń, żadne jednak nie było pewne co do tego, jak powinno wyglądać. Mattia zerkał z niepokojem na olbrzymie pazury, w które przedziwna istota była uzbrojona, zaś Michelle nie odrywała wzroku od brunatnej plamy na puszystym, futrzatym brzuchu stwora.
— Spróbuję do niego podejść — zawyrokowała w końcu.
— Bądź ostrożna. Nie wiadomo, jak zareaguje…
— Będę, nie martw się — Michelle spięła się w sobie, następnie przmknęła oczy, odetchnęła. Jej ramiona łagodnie opadły, również i twarz zdawała się bardziej rozluźniona, spokojna. Mattia obserwował, jak kobieta staje się… mniej groźna. Trudno było ująć ten proceder w prostych słowach, jednak w jakiś cudowny sposób Michelle postradała tę szczątkową grozę wynikajacą ze wzrostu, i gdy spokojnie zbliżała się do istoty, jej postać emanowała tylko spokojem i delikatnością.
— Nie bój się mnie — powiedziała łagodnie, przyklękając przy dziwnym stworzeniu. — Nie zrobię ci krzywdy. Chcę tylko pomóc.
Stwór cofnął się, zasłonił skrzydłem. Wydał z siebie ostrzegawcze warknięcie. Michelle klęczała w śniegu, dłonie zwróciła otwarte do stworzenia.
— Nie bój się — powtórzyła łagodnie, niemal śpiewnie. Stwór wiercił się w śniegu, to wyciągając do niej swój masywny łeb, to znów cofając go niepewnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz