piątek, 19 listopada 2021

Od Małgorzaty − Hic sunt feles

W piwnicy Złotego Gąsiora nie było miejsca na zapasy jedzenia, napitku i ewentualne towary klasy premium. Te bowiem szef przybytku trzymał w pobocznym pomieszczeniu, tuż obok kuchni, pod strażą bardzo rosłego i bardzo tępego Stefana. Stefan miał pałkę, dwa zęby i stosowną posturę, by każdego śmiałka i złodziejaszka, amatora kradzionych dóbr, powstrzymać nim dojdzie do czynów karygodnych i potencjalnie karalnych. Nie tylko przez wymiar sprawiedliwości.
Co zaś faktycznie miało miejsce w piwnicy Złotego Gąsiora, było mniejszą lub większą tajemnicą. Zależy jak na to spojrzeć i kogo spytać. Gdyby zaczepić dziada zamiatającego pod swoim sklepem z pamiątkami, powiedziałby (sepleniąc przy tym i plując), że w piwnicy to czary się odbywają. Czary, czary najprawdziwsze, jedzenie wykopanych z cmentarzyska niemowląt i czynienie uroków tak strasznych, że aż nie wypada na ten temat myśleć. Gdyby jednak, zamiast dziada powszechnie uznawanego za mężczyznę niespełna rozumu, spytać matkę przechadzającą się alejką z dzieckiem, ta zasłoniłaby pociesze uszy i fucząc wściekle kazałaby spierdalać, a słowa piwnica nie wypowiadać w jej obecności nigdy więcej. Odeszłaby prędko, oglądając się co chwila przez ramię, czy aby na pewno nikt nie zauważył jak ją pytają, rękę dziecięcia ścisnęłaby cokolwiek za mocno, a po drodze zgubiłaby jedną z bułek niesionych w koszyku.
Gdyby zaś spytać dzieciaka-obdartusa, rzucającego się po bułkę w oka mgnieniu, powiedziałby, że speluna to tylko i nic poza tym. Że dziady i nie-dziady grywają tam w gry jakieś, ale jego to personalnie nie obchodzi, bo ani wieku nie ma, ani grać za co.
Obraz rzeczonej piwnicy w pierwszych chwilach zarysowałby się bardzo niepewnie i w sposób zdecydowanie kontrastujący do ogólnej renomy przybytku. Złoty Gąsior był w końcu całkiem przyjemną karczmą, zlokalizowaną wewnątrz murów miasta, ale położoną w stosownej odległości od centrum i baszty strażników miejskich. Żeby uniknąć niepotrzebnych spięć i potencjalnych nieporozumień, bo wiadomo, im mniej kłopotów, tym człowiekowi lepiej się żyje i prowadzi biznes, który w gruncie rzeczy był jednak nie do końca taki legalny i porządny, jak można byłoby się tego spodziewać po bardzo solidnie wykonanym, ozdobnym szyldzie.
Pięć kostek zabrzęczało o ścianki drewnianego kubka. Pięć kostek w każdym kubku, a kubków sztuk trzy. Trzech graczy, patrzących po sobie zagadkowymi spojrzeniami, może w niektórych przypadkach nieco wilczymi. Ciemne oczy należące do Piotra Borona, siwiejącego jegomościa w średnim wieku, zerkały ukradkowo, jakby niepewne tego na ile mogą sobie w towarzystwie pozwolić. Prześlizgiwały się po dłoniach, po kubkach, po szyjach i twarzach, ale zaraz umykały, kiedy przyłapać je na gorącym uczynku. Niebieskie, niemalże lazurowe oczka należące do ciemnowłosego młodzika w modnej kamizelce – Hugo Campbella – wcale nie wstydziły się przeprowadzanych obserwacji. Chętnie zatrzymywały się na dłużej na interesującym elemencie, niezobowiązująco ogarniały tłoczące się po kątach towarzystwo, puste butelki po winie czy wódce. Natomiast oczy zielone, wybitnie jadowite, wzbudzały w co poniektórych pilną chęć sprawdzenia czy aby serce na pewno bije wciąż we właściwym rytmie. I kiedy tak dłoń wędrowała do piersi, kiedy okazywało się, że serce wciąż bije, to jakoś tak przy okazji wędrowała i do kieszeni, by sprawdzić, czy wszystko aby jest na swoim miejscu. Zieleń oczu, wysoce zresztą niepokojąca, sugerowała, że być może w przeciągu najbliższych minut kieszeń zostanie opróżniona w sposób być może nie mistrzowski, ale na pewno na tyle sprawny, by właściciel się nie zorientował.
Pięć kostek w kubku, kubków zaś trzy, każdy wprawiony w ruch, każdy brzdąkający zawartością, kołysany w dłoniach, lub ordynarnie potrząsany.
Trzy kubki jak żywo uderzyły o niezbyt zadbany blat stołu. Kości umilkły. Spojrzenia, dotąd badające twarze i otoczenie, skupiły się na zawartości tego, co pod kubkiem.
― Trzy dwójki ― zawyrokował Piotr. Jego kubek otulał półmrokiem szarawe kostki, uniemożliwiając innym podglądanie. Nikt więc nie mógł dojrzeć, że mówił prawdę. Pięć kostek zamrugało do niego szarym blaskiem. Trzy dwójki i dwie trójki.
Hugo przymrużył lekko oczy, ale nie nazwał go kłamcą, choć szanse na wylosowanie trzy razy tej samej liczby były stosunkowo małe. Oczywiście, Piotr mógł mówić nie tylko o tym co ma pod własnym kubkiem, ale i o tym, co ogólnie kryje się pod kubkami innych osób. Patrząc na to w ten sposób, pierwszy zakład obejmujący trzy trójki jako ogół, wydawał się bardzo racjonalny i bezpiecznie nudny.
Spojrzenie obu mężczyzn padło na Małgorzatę. Jadowniczka wygięła nieznacznie wargi w niesympatycznym uśmiechu, uniosła delikatnie kubek. Jadeit skupił się na bieli kostek i pozostał nienaturalnie martwy, wyprany z wszelkich emocji i chęci zaczepek, tak dla Małgorzaty charakterystycznych.
― Cztery czwórki ― skłamała im bezczelnie w żywe oczy, mając przed sobą cztery piątki i jedną czwórkę. I jej nikt nie nazwał kłamczuchą, bo tak jak wylosowanie pod jednym kubkiem czterech tych samych liczb było absurdalnie niskie, tak założenie, że być może jadowniczka mówi o całym stole, podnosiło prawdziwość jej słów na tyle, by gładko przejść do kolejnego etapu. Jadeit skupił się na lazurze, a ten uśmiechnął się do niej miękko.
Hugo spojrzał pod swój kubek. Dłoń drgnęła.
― Cztery piątki ― zadeklarował mocnym głosem, choć pod glinianym naczyniem kryły się jedynie trzy piątki, dwójka i jedynka. Wcześniejsza pewność siebie i samozadowolenie z dobrze opanowanej teorii gry uleciało, pozostawiło go zagubionym, podanym na manipulację. Mimo to, wciąż był względnie bezpieczny. Wystarczyło, by tylko jedna dodatkowa piątka znalazła się pod czyimś kubkiem i jego założenie byłoby prawdziwe.
― Sześć trójek ― podbił Piotr, wpatrując się uparcie w stół. Dłoń trzymał zaciśniętą na kubku, jakby od tego zależało jego życie. Niemożliwym byłoby samodzielne wylosowanie sześciu trójek, kiedy ma się jedynie pięć kości. Nierozsądnym byłoby granie wokół trójek, kiedy pozostali gracze skupiali się na wyższych numerach. Piotr jednak celowo i uparcie dążył do tego, by nazwano go kłamcą. Chciał przegrać, ewidentnie, choć powody tej decyzji były szerszemu towarzystwu nieznane.
Małgorzata uniosła kącik ust w lekkim i drwiącym grymasie. Pochyliła się nad blatem, wsparła łokieć o wytarte drewno. Dalsza gra i próby odgadnięcia kości innych była zdecydowanie ryzykowna i najlepiej byłoby od razu nazwać Piotra kłamcą. Taki ruch wydawał się być najbardziej logiczny i bezpieczny. Spełniłaby tym samym zachciankę samego Piotra, dając mu to, czego chciał. Ale Małgorzata, wyraźnie wstawiona i w wyraźnie ryzykanckim nastroju, nie chciała od razu kończyć gry.
― Siedem piątek ― zamruczała w stronę mężczyzn, leniwym gestem owinęła jasny lok wokół palca. Hugo uniósł brwi i spojrzał na Piotra, ale ten wciąż wpatrywał się w stół. Młodzik na szybko przeliczył szanse na to, by na stole rzeczywiście było siedem piątek. Wynikiem prędkich, dość niedokładnych obliczeń była szansa wybitnie, wręcz oburzająco, niska. Pewność siebie i arogancja z jaką Małgorzata podniosła stawkę dawała jednak do myślenia, a niedoświadczonego Hugona mocno onieśmielała. Przełknął nerwowo ślinę.
Albo skłamała przy pierwszym zakładzie, albo naprawdę była szalona.
Hugo był w pułapce i miał trzy opcje na wydostanie się z niej, ale żadna z nich nie brzmiała zachęcająco. Mógł podbić zakład jeszcze wyżej, deklarując osiem piątek, ale szanse na to, że na stole faktycznie tyle ich było, były niezbyt wysokie, żeby nie powiedzieć: nikłe. Mógł także zmienić deklarowaną wartość kości, z piątek na szóstki, ale byłby to ruch tyle samo zuchwały, co po prostu głupi - nikt w końcu nie zadeklarował żadnej szóstki. Oczywiście, mogli kłamać. Małgorzata na pewno kłamała, choć nie był pewien w którym momencie. Piotr… cóż, Piotr sprawiał wrażenie osoby, która poddała się już wtedy, kiedy kości stuknęły o blat, lub nawet jeszcze wcześniej.
Mógł też nazwać Małgorzatę kłamcą, ale pogubiony we wcześniejszych zakładach, poddany presji jadeitowego spojrzenia, nie miał na to odwagi.
― Osiem piątek ― zadeklarował, głos utracił wcześniejszą moc. Jadowniczka uśmiechnęła się. Bez sympatii.
― Dwanaście piątek ― wtrącił Piotr, nie czekając na milczące przekazanie mu kolejki. Głos miał chrapliwy, niepokojący. Małgorzata stuknęła parę razy paznokciem w blat, spojrzała na miejsce w którym zawsze nosiła pierścionek ze szmaragdowym oczkiem, w tej chwili tak nieobecny i wiercący tą nieobecnością dziurę w duszy. Zmiana deklaracji z trójek na piątki nie była najbardziej ryzykownym zagraniem, ale jawne rzucenie w powietrze stwierdzenia, że na stole dwanaście z piętnastu kości zdobiło pięć kropeczek na wierzchniej ścianie było bezczelnym ruchem.
Małgorzata sięgnęła w jego kierunku, pacnęła dłonią w kubek, odtrącając go na bok. Pozbawione blasku szare kości niewzruszenie wskazywały trzy dwójki i dwie trójki.
― Jesteś kłamcą, Piotrze Boron i wszystko co masz przy sobie jest teraz moje! ― oznajmiła władczym tonem, klasnęła dłonią o udo. Piotr posłał jej neutralne spojrzenie, dalekie od głębokiego zawodu własną porażką. Pod stołem zaszurała przesunięta mocnym ruchem nogi skrzynia. Jej zawartość głucho zastukała o ścianki.
Hugo odchylił się w krześle, skrzyżował ręce na piersi. Żałował, że zgodził się na zasadę, by nazwanie kłamcą było możliwe tylko i wyłącznie podczas własnej kolejki. Wtedy na pewno ubiegłby Małgorzatę, wtrącił się szybciej i zgarnął wygraną. Czymkolwiek była.
Odgłosy ze świata zewnętrznego wlewały się przez nieszczelne okna, wraz z typowo ulicznym zapachem biedoty, zepsutej ryby i potencjalnego wpierdolu. Słońce, choć w chwili obecnej już wysoko na niebie, nie miało szans by zajrzeć ciekawsko do wynajmowanego pokoju na poddaszu. Promienie nie zmąciły snu, choć biorąc pod uwagę alkoholowy odór kłębiący się w czterech ścianach pomieszczenia, promienie słońca mogły być niewystarczające, by dobudzić zalegającą na dziurawym materacu Małgorzatę.
Co zaś mogło ją dobudzić skutecznie i w miarę szybko, to ta postępująca suchość w gardle i rozsadzający czaszkę ból głowy.
Jadowniczka skrzywiła się okropnie, dłoń odruchowo powędrowała do skroni, chłodne palce musnęły skórę, ale dotyk nie niósł ulgi. Pragnienie rosło absurdalnie z każdą kolejną chwilą spędzoną na miękkim materacu, a jej tak bardzo nie chciało się ruszyć. Było jej niewygodnie, ale i wygodnie jednocześnie, ciało wołało o dłuższy odpoczynek. Zabalowała. Zdecydowanie za bardzo.
Dłoń zbłądziła, opadła bezwładnie na odrzuconą na bok, wysłużoną poduszkę. Małgorzata uznała, że jeszcze pięć minut i naprawdę się pozbiera, zacznie dzień. Albo noc, bo pory dnia nie była wcale pewna, zaciągnięte zasłony skutecznie utrudniały ocenę. Nim jednak skupiła się na problemie na tyle, by wpaść na fantastyczny pomysł odsłonięcia okien, poczuła na biodrze ucisk. Delikatny, nienachalny, zdecydowanie intrygujący.
Dłoń, jeszcze chwilę temu spoczywająca spokojnie na poduszce, przesunęła się w dół, szukając znajomej, gęstej sierści. Nawet nie dotarło do niej, że gdyby był to spodziewany, bardzo psi kształt, to materac ugiąłby się okropnie, materiał spruł pod naciskiem potężnych pazurów, a ciężkie dyszenie zdradziłoby które z jej dzieci postanowiło nawiedzić pokój na poddaszu. Nie zorientowała się, nie przyszło jej nawet do głowy. Po prostu sięgnęła w dół, palce natrafiły na futro. Krótsze i jakby posklejane, zdecydowanie niemiłe w dotyku. Małgorzata, zaalarmowana stanem sierści, podniosła się z wysiłkiem, wsparła na łokciach.
Głowa zaprotestowała ociężale, wróciło wrażenie wirowania, obraz rozmył się.
― Nigdy więcej nie piję. Przysięgam ― wybełkotała do siebie półprzytomnie, czknęła.
Otworzyła oczy, ale nie zobaczyła znajomej, uśmiechniętej mordki. Zamiast tego było… coś. Jakaś ciemna kula, niepokojąco błyskające, dwukolorowe ślepia i cztery kończyny. Kot najeżył się widząc jej minę, machnął łapą, pacnął w biodro. Małgorzata miała bardzo duży problem; nie przypominała sobie absolutnie, by brała pod dach jakiegoś kota. W dodatku tak okropnie zapuszczonego.
― Zawsze tak mówią ― odpowiedział jej sierściuch, bardzo gustownie prychając pod koniec wypowiedzi. ― A potem i tak piją. Żadnego pożytku, tylko hulanki i procenty w głowie.
Małgorzata spoglądała na kota i nie wierzyła w to, co widzi. Kot spoglądał na Małgorzatę i nie podobało mu się to, co widzi.
― Czego się tak gapi? Kota nie widziała? ― zwierzak podszedł bliżej, zmierzył ją surowym, oceniającym spojrzeniem. Jadowniczka powoli osunęła się z powrotem na materac, głowę przecięła błyskawica bólu. Wzrok utkwiła w rozpadającym się suficie.
― Tego jeszcze nie grali. Halucynacje po spożyciu. Niech ja się kurwa dowiem z czego był ten sikacz.
― Gorzałka ― poprawił ją kot i usiadł ― z muchomorów. ― uzupełnił po chwili, wcale nie czyniąc całej sprawy dotyczącej jego istnienia prostszej. Małgorzata wciąż uparcie traktowała go jak bardzo niewdzięczną halucynację, a nie jak partnera do rozmowy i nie wyglądało na to, by zdanie miała zmienić w najbliższej przyszłości. Zamknęła nawet oczy, w myśli powtórzyła parę razy formułkę na otrzeźwienie zasłyszaną od jakiegoś medyka od siedmiu boleści, ale nic z tego. Kot wciąż siedział obok, czuła jego ciepło. Co gorsza, czuła też i narastającą z jego strony irytację przełamaną zapachową nutą oscylującą swoją subtelnością gdzieś pomiędzy zgniłą rybą, a zepsutym jajem.
― Słucha mnie! ― fuknął, pacnął łapą w czoło kobiety. Małgorzata - jak na osobę wciąż pijaną - wykazała się zabójczym refleksem i pochwyciła rzeczoną łapę. Jadeit błysnął niebezpiecznie.
― Nie będzie mi byle kula futra morałów prawić! Idź, przepadnij, wróć do krainy wiecznego upojenia, czy innego, równie fikuśnego miejsca!
― Jak śmie! ― kot najeżył się, wyrwał łapę z jej uścisku. ― Bezbożnica! Łapy na bezbronne zwierzę podnosić!
― Sam zacząłeś!
― Ja?!
Kroki. Kroki w korytarzu. A chwilę potem huk otwieranych z impetem drzwi (od którego to huku Małgorzacie niemalże eksplodowała głowa). W drzwiach – bohater. W rękach bohatera – pogrzebacz kominkowy; wielce szykowny, leżący w kącie od zeszłej zimy i tylko raz jeden jedyny użyty w celach innych niż ustawowo przewidziane.
Bohater, będący jednocześnie dobrym znajomkiem Małgorzaty należącym do kręgu złodziei, z powątpieniem powiódł spojrzeniem pomiędzy kotem, a wciąż zalegającą na materacu jadowniczką. Po chwili opuścił broń.
― Czemu gadasz z kotem? ― spytał, podchodząc bliżej. Zwierzę zastrzygło uszami, obrzuciło go bardzo oceniającym spojrzeniem. Ocena wypadła niepomyślnie.
― To ty go widzisz? Czyli to nie halucynacja? ― dla Małgorzaty to było już za wiele. Westchnęła ciężko, męczeńsko nawet, ucisnęła kąciki oczu palcami.
― No, najwidoczniej nie.
― Rozmawiam z nim, bo to jakiś gadający kot. Zresztą powiedz coś do niego, to sam zobaczysz.
Złodziej zerknął ponownie na kota zajętego oglądaniem frędzelków zdobiących rogi poduszki.
― Kici-kici ― spróbował Anton, ale nie poskutkowało. ― Taś-taś? Halo, panie kocie?
Kot leniwym ruchem pacnął frędzelek, wprawił go we wdzięczne kołysanie. W pomieszczeniu zaległ bardzo sugestywny rodzaj ciszy, pozwalający osobom trzeźwym wyciągnąć odpowiednie, w tym przypadku mylne, wnioski. Złodziej spojrzał na znajomą ze zmartwieniem.
― Przyniosę ci wody może, co? Ziół naparzę. Albo od razu po medyka poślę…
Słońce wciąż wisiało na niebie, górowało nad miastem. Tym razem wpadało przez niedomyte okna jasnymi pasmami, rozświetlając pomieszczenie, ukazując wirujący w powietrzu kurz. W przybytku wątpliwej renomy, w którym zatrzymała się Małgorzata, nikt nie sprzątał. No, prawie nikt. W każdym razie nie ona. Choć widząc jadowniczkę z solidną, cynową misą wypełnioną wodą w dłoniach i szmatą przewieszoną przez smukłe ramię, można było odnieść wrażenie, że być może zniosła trzeźwienie o wiele gorzej niż zazwyczaj i pokój wymaga pewnego rodzaju odświeżenia. Nic bardziej mylnego jednak, cynowa misa, szmata i kostka mydła schowana w kieszeni spodni nie były zabrane po to, by sprzątać, a siać chaos i zniszczenie.
― Kocie! ― zawołała, wchodząc do pokoju na poddaszu. Nogą zamknęła drzwi za sobą, misę ustawiła nieopodal wysłużonego materaca. Kota jednak – ani widu, ani słychu. Tylko trzy wielkie pchełki zalegające na podłodze, odpoczywające, śniące psie sny.
Małgorzata zmrużyła oczy, ogarnęła pomieszczenie wzrokiem. Uciec nie mógł, wszystko było zamknięte. Schować się, zniknąć pod szafką, czy innym meblem też nie mógł, ale to z prostej przyczyny – mebli w pokoju zbytnio nie było. Może jakaś część niewielkiej komody, wsparta o ścianę, trwająca w miejscu jedynie na słowo honoru.
Kot więc, jeśli nie był halucynacją (a podobno nie był), musiał gdzieś tu być.
― Kocie, wyłaź, jeśli łaska. Nie mamy całego dnia, muszę wracać… ― zaczęła, po cichu obchodząc pokój. Zajrzała pod zasłonę, ostrożnie zbadała komodę, zajrzała też i w dziurę w materacu. Spojrzała na sufit, uważniej zlustrowała obdarte ściany, ale nic poza tym. Kota nie było.
― Czy to już ten czas, pchełko? ― spytała z rezygnacją, usiadła przy Gnatołamie. Ręka odruchowo pogłaskała psa, ten uniósł nieznacznie łeb. ― Czy to już ten czas w którym stracę rozum, a Tezeusz wyśle mnie do jakiegoś nieprzyjemnego zakładu dla osób, którym pomóc się nie da? ― westchnęła. Wcale nie chciałaby trafiać do takiego przybytku, ale z wicehrabią wszystko było możliwe.
― Ale biadoli ― ocenił kot, wkomponowany między przednie łapy psa. Czarna sierść zlała się z równie czarnym futrem, nie sposób było dziada dojrzeć. Teraz, kiedy już się odezwał, kiedy otworzył dwukolorowe ślepia, sprawa wydawała się oczywista i aż wstyd się De Verley zrobiło, że szybciej kota nie zauważyła.
― Zaraz ty będziesz biadolić, śmierdziuchu. Chodź no tutaj.
Pochwycony kot nie poddał się bez walki. Podrapał jej dłonie w akcie protestu, fuknął, miauknął i zasyczał. Zjeżył się cały, ale nic to nie dało. Małgorzata siłą wcisnęła go do misy, przytrzymała, by sierść namokła wodą. Kot, jak to kot, niczego w dalszym ciągu nie ułatwiał. Parskał, prychał, rzucał się na boki, rozlewając wodę.
― Uspokój się!
― Co za bezczelność! Nie dotyka mnie! I zostawi moje śmieci!
― Śmierdzisz! Nie będę opiekować się śmierdzącym kotem!
― Sama śmierdzi!
Małgorzata sięgnęła po kostkę mydła i pogroziła nią kotu.
― I to jak ― parsknęła rozbawiona. ― Ale ja się umyję i śmierdzieć nie będę. Ty też nie będziesz, czy ci się to podoba, czy nie! ― i natarła futrzaka mydłem, znów w akompaniamencie wrzasków, fuknięć i miauknięć, do towarzystwa mając zaglądające jej przez ramię psy.
Nowopoznany sierściuch był kompletnym koszmarem, jeśli chodziło o kwestie posłuszeństwa, mycia, osuszania ręcznikiem i późniejszego czesania. Małgorzata nie poddała się, doświadczenie ze zwierzętami miała ― przecież każdy wychowany pies musiał być kiedyś niewychowanym szczenięciem. Praca z kotem różniła się więc niewiele, a i niosła ze sobą całkiem miłe wspomnienia czasu, kiedy jej pchełki zachowywały się podobnie.
― I co, lepiej? ― spytała, spłukując dłonie w resztkach wody. Kot siedział tuż obok i namiętnie oblizywał łapę, jakby to od stopnia wylizania zależała jakaś Bardzo Ważna Sprawa. ― No nie gniewaj się na mnie ― szturchnęła go palcem, kot znów fuknął.
― Śmieci kolekcjonowane latami. Latami! Ten kurz i błoto pamiętały jeszcze twojego prapradziadka!
― Jesteś pan śmieciarz i śmierdziel. Ale ostrzegam, niestraszne mi pazury, mimo niezbyt zachęcająco wyglądających w tym momencie dłoni. Jak się wytarzasz w jakimś gównie, to znów cię wykąpię.
― Niedoczekanie! ― burknął kot. Odwrócił się w jej kierunku, podniósł zad i przeszedł dostojnie parę kroków, prezentując swój stosunek do uczynionego mu despektu. Czarna sierść lśniła w słabym blasku zachodzącego słońca, zniknęły kołtuny i podejrzane obiekty wplątane w futerko. Nawet oczy kota, tak dziwne i nietypowe, jakby nabrały jakiegoś wewnętrznego blasku. W oku prawym, ciemnym niby noc, na dnie, zaczaiła się złota iskierka. W oku lewym odżyła zieleń, prezentując się teraz intensywnie, ściągając na siebie uwagę. Kot zauważył jej spojrzenie. I odwrócił się plecami, prezentując jak śmiertelnie jest w tym momencie obrażony.
Od Tirie dzieliło ją jeszcze parę godzin jazdy, ale z każdym kolejnym krokiem Belladonny Małgorzata czuła się coraz bardziej rozluźniona. Jakby majacząca w oddali wizja zaśnięcia w prostym łóżku była dla niej niewyobrażalną nagrodą i czymś na co od dawna czekała, choć przecież to wcale nie było tak, że podczas swoich podróży sypiała byle gdzie (choć i przybytki wątpliwej reputacji rzecz jasna się zdarzały). Gildia miał swój dziwny, specyficzny klimat, dzięki któremu miała wrażenie, że po prostu tam pasuje.
Klacz spokojnym stępem wkroczyła w kolejną, niewielką wioseczkę. Na udeptanej, szerokiej drodze, w zasadzie na jedynej drodze przebiegającej przez wieś, bawiły się dzieci. Smarowały patykiem w ziemi, chichocząc przy tym wesoło. Tuż obok, na dziurawym płocie kobieta trzepała zakurzony koc. Jeszcze kawałek dalej, tuż przy osłoniętej daszkiem studni, dwóch starszych panów dyskutowało zawzięcie o tym, czy kolana bolą ich od nadciągającej burzy, czy od nadchodzącego śniegu. Małgorzata była pewna, że dosłyszała również ten wyświechtany frazes: kiedyś to były czasy i przewróciła oczami.
Psy, szczekając wesoło, towarzyszyły jej w wędrówce. Nie odbiegały za daleko, nie zostawały nadto w tyle. Gnatołam jak zwykle zaczepiał starsze rodzeństwo, a rodzeństwo czasem odpowiadało. Równie wesoło, lub zdecydowanie niemiło, nie sposób było doszukać się tu jakiejkolwiek reguły rządzącej psim zachowaniem, choć próby podejmowane były nie raz i nie dwa.
Małgorzata przełożyła wodze w dłoni, poprawiła się w siodle. Od tej całej podróży ścierpnął jej tyłek.
― No i długo jeszcze będzie jechać? ― padło pytanie z wnętrza sakwy przytroczonej do siodła. Jakiś wieśniak obejrzał się zdziwiony, przerwał przerzucanie siana widłami. Małgorzata uśmiechnęła się miło, bardzo ładnie. Akurat tak, by chłopak stracił zainteresowanie gadającymi jukami.
― No i czego milczy? ― znów to oburzone fuknięcie. Jadowniczka popędziła nieznacznie Belladonnę, kłusem opuściła wioskę. I dopiero kiedy znów otoczyły ją szerokie pola i przydrożne kępy traw, rozluźniła się, pozwoliła klaczy znów zwolnić do stępa. Leniwym ruchem przesunęła dłoń do sakwy i dźgnęła ją palcem. Sakwa poruszyła się, a z jej wnętrza wyjrzał oburzony kot.
― Czego zaczepki szuka? Daleko jeszcze do tej jej gildii?
― Niedaleko. I to nie ja zaczepki szukam, tylko ty, kocie.
― Ja? ― zdumiał się.
― Owszem, ty. Wieśniacy raczej nie nawykli do widywania gadających kocurów, bądź więc łaskaw nie utrudniać mi dodatkowo życia i oszczędź zbędnego pierdolenia. W gildii się nagadasz, tam na nikim nie zrobisz wrażenia.
― Bezczelność! ― fuknął kot i wydostał się z sakwy. Wdrapał po skórzanych pasach na koński grzbiet, zajął miejsce tuż przed siodłem, a Małgorzacie rzucił wyzywające spojrzenie. ― Jak śmie się tak zwracać do mnie! Jestem starszy! Mądrzejszy!
― Jesteś też mniejszy i zdecydowanie bardziej futrzany. Nakopał ci ktoś kiedyś w ten koci zad, hm? I nie rób min.
Kot odwrócił łeb na bok, ewidentnie biorąc sobie do serduszka jej impertynenckie zachowanie. Małgorzata westchnęła. Ciężko i z pewną dozą rezygnacji.
― Umiesz coś przydatnego? Poza gadaniem? ― zagadnęła w końcu, widząc, że zwierzak ani myśli jej ot tak wybaczyć, albo schować się w sakwie.
― Jestem magicznym towarzyszem ― wyjaśnił, łapa przecięła powietrze w lekceważącym geście. ― Długowiecznym. Mądrym. Dowcipnym. Zabawnym. Pełnym wdzięku i uroku, znającym wszystkie możliwe zasady…
― Już, dobra, dobra. Nie rozpędzaj się ― weszła mu w słowo. Na dnie dwukolorowych oczu zatańczyła iskierka irytacji, Małgorzata nie zwróciła na to zbytniej uwagi. Wyciągnęła dłoń, podrapała kota za uszkiem. Na ciche pomruki satysfakcji nie musiała długo czekać. ― Myślę, co z tobą zrobić kocie. I być może mam pewien pomysł.
― Jaki?
― Ze mną zostać nie możesz. Nie znam się na arkanach magii, zaklęciach i tym podobnych, nie będę ci partnerką w rozmowie, ani towarzyszką na poziomie. Znudzisz się, rozczarujesz ― kot słuchał uważnie i w milczeniu. ― Jest jednak pewien czarodziej…
― Potężny? Wpływowy? Gotów sprostać szermierkom słownym? Stosownie ubrany? ― wtrącił w końcu, nie kryjąc ekscytacji.
Małgorzata wykonała bliżej nieokreślony gest dłonią, ale persony czarodzieja nie dało się ot tak zamknąć w jednym geście, opisać dwoma określeniami i uznać, że robota została dobrze wykonana. Zabrakło jej na moment słów, zamyśliła się. Przywołała ze wspomnień wszystko, co o rzeczonym czarodzieju wiedziała, kota przecież okłamać w żywe oczy nie mogła.
― Nie mnie oceniać jego potęgę i wpływy. Ale na szermierkę gotów na pewno, lepszego w tym fachu nie widziałam ― mrugnęła zaczepnie do kociego towarzysza. ― Co zaś tyczy się ubioru, to prawdziwy arbiter elegantiarum. O to więc możesz być spokojny. Wstydu ci nie narobi, ale i ja mam nadzieję, że będziesz się zachowywał.
― Ach, królowo, ja zawsze się zachowuję. Stosownie do sytuacji i stosownie do towarzystwa ― wyjaśnił enigmatycznym tonem, podniósł się z gracją właściwą jedynie czarodziejom i, rzecz jasna, kotom. Przysunął bliżej łęku siodła, oparł na nim przednie łapki. Niewypowiedziana prośba zawisła w powietrzu.
Małgorzata parsknęła, ale nie kazała się nadto prosić. Spełniła zachciankę, poskrobała kota za uchem.
― Ów czarodziej w gildii przebywa?
― W rzeczy samej.
― Mam nadzieję, że chociaż będzie mnie odwiedzać.
― Na pewno, kocie. To ci mogę obiecać.
― Cóż, aliud est facere, aliud est dicere. Przekonamy się wkrótcepodsumował tajemniczo kot.
Powietrze wciąż było przesycone rześkością poranka, mgła kładąca się wczesnym rankiem po polach opadła, chłód nie odpuścił; wdzierał się pod koszulę, przenikał materiał spodni, zaglądał nawet pod poły płaszczy, gryzł odsłonięty skrawek skóry nad rękawiczką. Zaglądająca w oczy zima poczynała sobie coraz to śmielej; zawłaszczyła szyby drobnym przymrozkiem, zagroziła chłodnym powiewem nieotulonym w słomę, wrażliwym roślinom. Jednocześnie, prócz rześkości i specyficznej kruchości powietrza, na polu walki wciąż odważnie działało słońce. Promienie nie miały już swojej letniej mocy, ale wciąż przynosiły przyjemne ciepło, kiedy przystanęło się dłużej w jednym miejscu. Efekt czasami psuł chłodniejszy powiew wiatru, ale aurę wciąż można było nazwać przyjemną. Część gildyjczyków nadal chętnie przebywała na zewnątrz, korzystając z dobrej pogody na tyle, na ile można było.
Wśród odważnych i korzystających znalazła się Małgorzata wraz z kotem ― swoim nowym, bardzo niecodziennym nabytkiem ― którego zgodnie z wcześniejszymi słowami nie planowała zachować.
Kot kroczył dostojnie po ogrodowym, kamiennym murku porośniętym mchem. Łapy stawiał pewnie, z lekką nonszalancją właściwą osobnikom niebywale pewnym siebie. Ogon kołysał się fantazyjnie, odginając to w lewo, to w prawo, czarna sierść lśniła w słońcu, gładko zaczesana. Tuż za nim, również krocząc po kamiennym murku, szła Małgorzata. Ręce odsunęła szeroko na boki, pomagając sobie w utrzymaniu równowagi, kamienie co chwila luzowały się pod jej butami, burzyły balans. Co jakiś czas przystawała, odczekiwała moment w bezruchu i podejmowała wędrówkę, kierując się marudzącym tonem i rozkołysanym ogonem.
― Taki zaniedbany ten murek. Ogrodnika nie mają? A te grządki, kto to widział!
― Czy ty ciągle musisz narzekać? ― Małgorzata zachwiała się, podmuch wiatru częściowo pomógł uwolnić się jasnym lokom z warkocza. ― Nic dziwnego, że wylądowałeś w pudle.
Kot dosłyszawszy uwagę, zatrzymał się i usiadł. Zamyślił.
Małgorzata zdołała odzyskać równowagę ― choć wcale łatwo nie było ― i pokonała tych parę dzielących ich metrów, przysiadła tuż obok, jak przystało na kogoś aspirującego do miana przyjaciela. Obcasem buta zaszurała o wydeptaną ścieżkę przy murku, wzrok utkwiła w gildyjnej siedzibie. Wyjątkowo cichej i jakby lekko opustoszałej w tej konkretnej, przedpołudniowej chwili.
― Tak, jest to racja. W pewien sposób przynajmniej ― przyznał uprzejmie. ― Po prostu nie lubię przebywać w towarzystwie uwłaczającym mojej godności, niezadowolenie manifestuję od razu, bez zbędnego pierdolenia.
― Jakby nie patrzeć kocie, pudło w piwnicy Gąsiora to nie było jakieś górnolotne…
― Nie przerywa mi! ― kot pacnął łapą w jej udo, upominając. Małgorzata parsknęła bezgłośnie, ale przybrała bardzo poważną minę, jakby omawiali właśnie ważkie kwestie mogące zaważyć na losie świata. ― Do Gąsiora nie trafiłem dobrowolnie, złamali umowę, którą ze mną mieli.
― I co? Tak po prostu dałeś wsadzić się w pudło?
― Oczywiście, że nie. Ale, jak wcześniej wspaniałomyślnie zauważyła, jestem tylko kotem. Magicznym, to fakt, ale wciąż nieznośnie ograniczonym.
Z budynku gildii doleciał do nich irytujący brzdęk chochli uderzającej o patelnię. Kot najeżył się cały, Małgorzata skrzywiła nieznacznie, choć grymas nosił w sobie ślady wesołości. Do brzdęku dołączył także głos; donośny, niosący się z mocą przez korytarz, ulatujący przez uchylone okno.
― Co to za odgłosy piekielne? Pobudzić chce wszystkich?! ― kot wskoczył na kolana Małgorzaty, zwinął się w ciasny kłębek, łapą nakrył wystające ucho.
― Sądząc po głosie, to chyba Marta wzięła się za ustawianie leni do pionu ― wyjaśniła gładko, dłońmi nakryła koci łebek, chcąc oszczędzić mu niepotrzebnych hałasów. Spojrzenie objęło okolicę w poszukiwaniu trzech czarnych psów. Choć były szkolone, nagłe, ostro brzmiące dźwięki mogły je przestraszyć. Dłonie, w troskliwym odruchu, mocniej otuliły kocią głowę; Małgorzata gwizdnęła ostro i przeciągle. Za plecami, od strony lasu, rozległo się szczekanie.
― Żartuje sobie chyba z tym ustawianiem ― kot prychnął.
― A gdzie tam ― brzdęk ucichł w końcu, Marta znalazła ofiarę, Małgorzata cofnęła dłonie. ― Dlatego lepiej kocie Marcie nie podpadaj, bo oberwiesz patelnią. Irinie zresztą też nie, ale tu obawiać powinieneś się szmaty.
― Brutalność tej organizacji nie zna granic. I każdy tu taki? Patelnią w łeb, czary-mary, hokus-pokus, szmatą po zadzie?
― Nie wszyscy, ale cóż, znaczna większość. Mogę ci opowiedzieć pokrótce, uchylić rąbek tajemnicy gildyjnego dramatis personae. Ale teraz już chodźmy. Ciebie czeka jutro wielki dzień, a ja się muszę spakować.
― Wyjeżdża? Na długo? Daleko?
― Trudno ocenić, kocie. Może krótko, może długo ― Małgorzata wzięła kota na ręce, podniosła się. Z lasu akurat wypadły jej trzy pchełki; zziajane, zmęczone, ale na szczęście czyste. W miarę. ― Ale nudzić się nie będziesz. Kupić ci coś? Pamiątkę chcesz? Może pluszową mysz?
Kot obdarzył ją spojrzeniem powątpiewającym i ewidentnie urażonym.
― W kręgu moich zainteresowań nie leżą myszy. Ani drewniane, ani żywe, ani pluszowe. Skończy żartować ze mnie, albo się pogniewamy.
― Ojoj, tego to nie chcemy ― zapewniła gorąco, choć rozbawione spojrzenie podważało wiarygodność słów. ― Księgi? Mapy? Och, kocie, może pamflet, żebyś miał co czytać? Gdyby nie to, że nie umiesz pisać, nabrałabym podejrzeń, że autorem niektórych z nich jesteś właśnie ty.
― A skąd wie, że nie umiem pisać? ― kot miarowymi ruchami łap ugniatał sobie jej ramię. Raz czy dwa wbił w nie pazury, kto wie, czy aby nie umyślnie. ― Może do poduszki pisuję historyjki o jadowniczkach-kokietkach?
Małgorzata zaśmiała się ciepło, nie traktując jego słów poważnie.
― Skoro tak, to może szukasz współautora? Jako potencjalny cel twoich literackich ataków, mogę ci zdradzić to i owo, jakiś pieprzny szczególik, historyjkę zza kulis. Ciekawiej będzie, zdecydowanie pikantniej. Razem napiszemy taki pamflet, że aż się uszy wszystkim poczerwienią!
― Nareszcie mówi z sensem ― pochwalił ochoczo kot, żałując, że pisać jednak nie potrafi.
Małgorzata w pośpiechu dopięła ostatni guzik ciemnej kamizelki i przejechała dłońmi po bokach, na czuja sprawdzając, czy dopięte do szelek sztylety zbytnio nie odstają. Nie odstawały. Przebiegła spojrzeniem ułożoną na biurku kartkę, poruszyła wargami, czytając pod nosem to, co właśnie napisała, ale tekst jej się nie spodobał. Pokręciła głową, wykreśliła dwa ostatnie zdania. Pióro opętańczo zaskrobało po kartce papieru, pokrywając ją pismem tak nieczytelnym, że niektórzy medycy w Sorii poczuliby się zobowiązani do tego, by udać się do pani De Verley na nauki.
Dzień dopiero się zaczął, a ona już była spóźniona. Chociaż, jeśli wziąć pod lupę całe jej życie ― nie było to nic specjalnie nowego, ani szokującego. Bo wtedy, kiedy Małgorzata akurat miała szansę być na czas, to spóźniała się celowo. Kiedy tej szansy nie miała, cóż, wychodziło tak jak zawsze. Spóźnienie wpisywało się więc w jej przeznaczenie, los i całą resztę tym podobnych bzdetów w które Małgorzata pozwoliła sobie nie wierzyć.
Tym razem spóźniona była podwójnie. I na kolejną misję, na którą powinna wyruszyć bladym świtem i na zaplanowane przez siebie samą odwiedziny w pewnej kwaterze.
Stalówka zgrzytnęła zdradziecko, rozjechała się pod zbyt dużym naciskiem, kartkę ozdobił kleks. Małgorzata wzięła bardzo głęboki wdech i przymknęła oczy, w powietrze uleciała pospolita “kurwa”. Gnatołam, zaniepokojony narastającą frustracją swojej pani, zapobiegawczo ułożył łeb na miękkim udzie. Bo wiadomo, psi łeb na nodze zawsze łagodzi obyczaje. Poskrobała go palcami, oderwała wzrok od wiadomości i spojrzała w ciemne ślepia.
― No już, chwila jeszcze i idziemy. Chwila, moment, sekund pięć ― wyjaśniła, dołączyła drugą rękę, skrobanie po głowie stało się intensywniejsze. Gnatołam, rozochocony i mile zaskoczony, władował jej się częścią cielska na kolana. Krzesło skrzypnęło niebezpiecznie.
Wisielec podniósł łeb, zainteresowany, ale ze swojego dywanika przy łóżku się nie ruszył. Księżycogryz był zbyt zajęty obserwowaniem przez okno krzątającej się w ogrodzie Ayrenn i towarzyszącego jej jelenia, by zaprzątać sobie głowę jakimiś głaskami, czy skrzypiącym krzesłem, choć ucho psa nieznacznie drgnęło przy nowym dźwięku.
― Długo jeszcze będzie się tak cackać? ― spytał kot, wychylając głowę z wiklinowego kosza, w którym postanowił tymczasowo zamieszkać. Gnatołam odburknął w odpowiedzi, Małgorzata westchnęła.
― Moment, kocie. Daj mi dopisać ostatnie słowa i już idziemy.
― Nie będzie przepisywać? Z takim kleksem pośle?
― A czemu nie? ― Gnatołam odpuścił, wrócił na podłogę, Małgorzata otrzepała dłonie. ― Przepisuję jak ma być ładnie i starannie. Tu być ładnie nie musi, więc pierdolę.
Kot wywrócił oczami, ewidentnie rozczarowany tą dzisiejszą młodzieżą. Nie skomentował jednak.
Małgorzata dopisała trzy kolejne zdania, odrzuciła pióro na bok i dmuchnęła w schnący atrament, chcąc przyśpieszyć cały proces. Podniosła się, jedną ręką wciąż machając wiadomością, drugą przegrzebała szeroką szufladę komody; drugą od góry, tą przeznaczoną na psie rzeczy, i wydobyła stamtąd trzy suszone, wieprzowe ucha.
Psów nawet nie musiała wołać. Ledwie dotknęła palcami smakołyków, a już zmaterializowały się obok, siedząc w równym rządku. Małgorzata rozdała każdemu po gryzaku, na chwilę zawiesiła wzrok na leżących na łóżku popakowanych jukach i sakwach, usiłując przywołać w pamięci listę rzeczy, które miała zabrać. Potem znów spojrzała na psy, na poprzypinane do ich szelek niewielkie plecaki i uznała, że jeśli czegoś zapomniała, to kurwa trudno i poradzi sobie bez tego.
Wiadomość, w końcu wyschniętą, złożyła w kostkę i wsunęła do kieszeni spodni.
Złapała rączkę wiklinowego kosza, zdziwiła się, że jest tak dziwnie ciężki, ale nie skontrolowała zawartości, podsumowując to osobliwe zjawisko wzruszeniem ramion. Może to kot tyle ważył, przytył przez noc, lub kosz dociążyło jego przerośnięte ego. Kto wie. Psy zostawiła pod kuratelą wieprzowych uszu i krokiem zdecydowanym, acz niekoniecznie śpiesznym jak na towarzyszące jej spóźnienie, udała się w stronę dobrze jej znanej kwatery Aherina. Nie weszła z marszu, nie nacisnęła ot tak klamki, choć kusiło ją. Kulturalnie, jak osoba wychowana, a nie dzicz z ulicy, zapukała do drzwi i dopiero kiedy te uchyliły się lekko za sprawą czaru, wślizgnęła się do środka.
― Poranna poczta? ― spytała, widząc czarodzieja przy biurku. Lewitujące w karnym rządku listy opadły na blat, zachowując porządek.
― Poranna, wieczorna, tygodniowa ― wyjaśnił nieco leniwie Aherin podnosząc się ze swojego miejsca. ― W niektórych przypadkach może i miesięczna.
Małgorzata obdarzyła listy przelotnym spojrzeniem, niespecjalnie przejęta podejściem Aherina do korespondencji. W pamięci odnotowała jedynie, by nigdy, w żadnym przypadku, do niego nie pisać.
― Skoro przeglądanie poczty to jedyne twoje zajęcie w tym momencie, to nawet nie czuję się specjalnie winna, że ci je przerywam. ― Zbliżyła się, koszyk trafił na biurko, czarodziej przeciągnął po nim spojrzeniem. Małgorzata zastanowiła się, czy jest zdolny wyczuć siedzącego w środku, podobno magicznego, kota, ale szybko straciła zainteresowanie tą kwestią.
― Również nie odczuwam żalu z tego powodu. ― zapewnił Aherin tonem zdradzającym cień sympatii. Małgorzata pozwoliła sobie przesunąć dłońmi po bokach czarodzieja. ― Niewinnie zaczynasz, Gosiu. Coś planujesz?
― Nie tym razem, panie czarodzieju ― mruknęła miękko, odgarnęła jasny lok za ucho. Objęła go i pozwoliła się objąć. ― Ale kto wie co będzie jak wrócę? Dałbyś się gdzieś wyciągnąć na dłużej?
― To propozycja?
― No pewnie ― odpowiedziała, w zielonych oczach błysnęła prowokacyjna iskra. ― Może atrakcje nie będą tak zacne, jak konkurs na największe warzywo, ale zadbam o to żebyś się nie nudził. Cały dzień. I całą noc. A następnego dnia spiorę ci tyłek na treningu.
― Czy ty mi układasz plan dnia, ślicznotko?
― Och, nie mów, że ci się nie podoba, lwie salonowy ― uśmiechnęła się figlarnie, przechyliła głowę nieznacznie w bok. ― A teraz pochyl się, nie będę ciągle stać na palcach, kiedy czegoś od ciebie chcę.
Czarodziej parsknął, ale spełnił jej prośbę. Pochylił się, ewidentnie rozbawiony całą tą rozmową. Małgorzata przysunęła się, chcąc ucałować męski policzek, ale nie udało się. Aherin w idealnym momencie przekręcił głowę, całus zamiast na policzku, wylądował na wargach.
― No wiesz? Tego w moim planie nie było.
― W moim za to jak najbardziej ― Aherin uśmiechnął się enigmatycznie w odpowiedzi. Małgorzata przesunęła dłonie na męski kark, objęła mocniej, przytrzymała w pochylonej pozycji. Czarodziej nie pozostał jej wcale dłużny, poczuła na plecach subtelny nacisk jego dłoni. Przez chwilę była bardzo bliska stwierdzenia, że jeśli już była spóźniona, to nikt nie zwróci uwagi na to, jeśli spóźni się jeszcze bardziej. Opanowała się. Z wielkim trudem co prawda, ale opanowała.
― Chętnie poznałabym tajniki tego planu ― zamruczała leniwie ― ale obawiam się, że tym razem nie mam na to czasu.
― Spóźniona?
― Jak zawsze.
― Czyli większe spóźnienie nie zrobi zbytniej różnicy ― szept był miękki, niebywale kuszący, a jej wcale nie pomagało to, że Aherin najwidoczniej miał w tej materii takie samo zdanie jak ona. Ciepły oddech musnął jej szyję, jeszcze raz wystawiając samodyscyplinę na poważną próbę. Małgorzata cudem oparła się pokusie i zamiast zrealizować swój naprędce ułożony plan obejmujący jeszcze większe spóźnienie, ucałowała policzek czarodzieja.
― Wszystkiego najlepszego. Nie wiem czego może sobie życzyć długowieczny czarodziej, ale wyobraź sobie, że szczerze chciałabym, żeby się ziściło. ― Płynnie zmieniła temat.
Aherin nie zdążył odpowiedzieć, w scenę wtrącił się głos dobiegający z koszyka:
― Niech już skończą tę szopkę, ile można ― kot wychylił się zza wiklinowej ścianki, spojrzał na nich z dezaprobatą. Wyskoczył na biurko z gracją, nonszalancko zamiótł blat długim ogonem. ― To ten czarodziej, o którym mówiła?
― W rzeczy samej ― Małgorzata wyplątała się z ciasnych objęć, póki jeszcze miała na to szansę i okazję, bo wystarczyłaby jeszcze chwila, a spóźnienie naprawdę przestałoby mieć dla niej znaczenie, a cała samodyscyplina poszłaby się koncertowo pierdolić. ― Aherinie, to jest…
Nim dokończyła myśl, kot przejął kontrolę nad sytuacją. Zmierzył Aherina oceniającym spojrzeniem, ocena nie wypadła zbyt pomyślnie. Złota iskra czająca się na dnie ciemnego oka zawibrowała niesmakiem.
― Nie takiego czarodzieja oczekiwałem. Bije od niego brak talentu.
Małgorzata przymknęła oczy, usta poruszyły się bezgłośnie. Postronny obserwator mógłby z ich ruchu wyczytać kolejną, pospolitą “kurwę”. Aherin, niezrażony słowami, podparł się pod boki. Wyglądało na to, że łudząco podobne stwierdzenie już obiło mu się o uszy.
― Ach tak? ― podjął z rozbawieniem.
― Nie imponuje mi.
― Doprawdy?
― Widziałem lepszych czarodziei.
Aherin zaśmiał się miękko, nisko.
― Chyba już nawet wiem, jak go nazwę.
Małgorzata, niebędąca świadkiem sceny przy teleporcie, uniosła jedynie brwi w lekkim zdziwieniu, ale nie protestowała. Ponadto, wyglądało na to, że kot, mimo oczywistych pyskówek, został przyjęty dość ciepło. Poczuła ulgę, nerwowym gestem owinęła sobie jasny lok wokół palca, obserwując czarodzieja z nowym pupilem. Przypomniała sobie o dziwnej ciężkości kosza, zajrzała do środka. I uniosła brwi, po raz kolejny szczerze zdziwiona.
― To wódka? ― spytała, wydobywając z kosza butelkę przeźroczystej cieczy. Kot pokręcił głową, rozczarowany jej podejrzeniami.
― Na litość boską, królowo ― fuknął i wzniósł oczy ku sufitowi, zakołysał ogonem. ― Czy ośmieliłbym się proponować damie wódkę? To czysty spirytus!
Małgorzata pobladła.
― Skąd żeś to wytrzasnął?
― Nie pyta czarodzieja o jego tajemnice, a kota o to, skąd ma spirytus ― upomniał ją, otarł się giętkim grzbietem o koszyk. Ogon pacnął w butelkę. ― Kieliszki też wyjmie. Nie uznam czarodzieja za godnego, póki nie wypijemy wszyscy bruderszaftu ― oświadczył władczo.
Aherin parsknął, pstryknął palcami, a kieliszki same wypłynęły z koszyka. Ustawiły się w karnym rządku na biurku, spirytus – również magicznie – napełnił kieliszki.
― Zdrowie solenizanta zatem ― zarządziła Małgorzata i wychyliła zawartość kieliszka jednym haustem. Skrzywiła się okropnie, zaczerwieniła. Krtań paliła, paliło i w piersi i w brzuchu. Kaszlnęła oszczędnie, otarła łzę wierzchem dłoni. Mogła mieć spore doświadczenie z wódką, albo nawet z absyntem, ale spirytus… ach, spirytus to kompletnie inna bajka.
Drzwi do kwatery skrzypnęły, uchyliły się nieznacznie, w powstałej szparze pojawił się czarny, psi łeb. Księżycogryz sprawiał wrażenie zdegustowanego i niezadowolonego, popatrzył znacząco na Małgorzatę, burknął coś po psiemu.
― Kurwa, no tak, no przecież. ― Znów przypomniała sobie o spóźnieniu, kieliszek trafił na blat biurka. Szybkim, zdecydowanym krokiem ewakuowała się do wyjścia. Zatrzymała się przy drzwiach, obejrzała przez ramię, przypominając o kolejnej rzeczy. ― Na samym dnie kosza jest jeszcze jeden prezent.
Aherin niedbałym gestem zmusił przedmiot do wyfrunięcia z koszyka. Płaski pakunek spoczął na biurku.
― Mam nadzieję, że w ramionach nie będzie zbyt ciasna. I że haft przypadnie ci do gustu ― dopowiedziała ciepłym tonem, uśmiechnęła się, uśmiech przełamała szelmowska iskra czająca się w zielonym oku. ― Wiesz jak trudno jest zdjąć z ciebie miarę, kiedy śpisz? ― zagadnęła pozornie niezobowiązującym tonem, wspierając dłoń na klamce. Aherin uśmiechnął się pod nosem.
― Następnym razem mnie obudź, zamiast się wymykać.
― Zaczarowałbyś wtedy miarkę, panie czarodzieju?
Aherin nie odpowiedział. Nie musiał. Z korytarza dobiegło ponaglające szczeknięcie, Małgorzata posłała mu ostatnie spojrzenie i zniknęła za drzwiami.


gra w kości zaczerpnięta z Piratów z Karaibów,
cytat o czystym spirytusie pochodzi z Mistrza i Małgorzaty.
Dwieście lat, panie czarodzieju

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz