czwartek, 11 listopada 2021

Od Marty

— Wstajemy, wstajemy, nie śpimy! — zaniósł się Marciuszkowy głos po korytarzu, a zanieść się potrafił w sposób widowiskowy; w końcu dzielnie w młodości (i w rzeczywistości – nadal, choć rzadziej, nie chcąc w niczyje gusta estetyczne za mocno uderzyć) ćwiczyła śpiew biały, głośny i donośny, tak, by po polu dobrze się rozchodził, by każdy dosłyszał piosnkę, by każdemu dane było poznać jej słowa.
Głos jednak teraz nie był śpiewem, a krzykiem bardzo zdenerwowanej, zajmującej się praktycznie wszystkim w tym nieszczęsnym przybytku kobiety. Czym zdenerwowanej zawiniono, zapyta zaraz ktoś, właściciel głowy wynurzającej się zza drzwi pokoju, w bardzo zdenerwowanym, niezadowolonym geście, bowiem zbudzony został właśnie przez rudowłosą, gildyjną zielarkę? Kto rozsierdził rudowłosą piękność prosto z piekieł?
Czym? Niczym. Dosłownie. Kto? Wszyscy, którzy spali do jedenastej i nie odsypiali w ten sposób nocnego patrolu. Wszystkie te przebrzydłe, obrzydliwe, śmierdzące lenie uważające, że w Gildii wystarczy ładnie pachnieć, uśmiechać się oraz raz na jakiś czas wybrać się poza Tirie, bo tak powiedział Mistrz Cervan. A reszta sama się zrobi. Magicznie, niby za dotknięciem różdżki czarodzieja; i nawet Marciuszka nie chciała myśleć, że to czarodzieje z nich wszystkich byli największymi, najgorszymi birbantami niemyślącymi o jakiejkolwiek czynności domowej.
Skarpetki były nieuprane. Kurze? Niepowycierane. Nie wspominając nawet o niewytrzepanym dywanie, który wołał o pomstę do nieba. O szybach, które miały być umyte już na wiosnę, nikomu jednak nie było do tego spieszno; kurz kleił się do nich więc jeszcze późną jesienią. Nawet biednej Irince nikt nie raczył pomóc w podaniu śniadania! Marta miała dosyć. Marta miała zamiar coś z tym zrobić, bowiem nawet jeżeli harować lubiła, to zdecydowanie preferowała być w tym docenianą. Wspomaganą.
Nie pamiętała, czy ktoś kiedykolwiek podziękował jej za zmienienie przepoconego prześcieradła, bardzo często pokrytego kocim futrem – a to wcale w praniu tak łatwo nie schodziło – bo przecież życie gildyjczyków wokół kotów się kręciło. Nie wiedziała, czy ktoś w miłym geście skinął głową, gdy ona pamiętała o przewietrzeniu izb i korytarzy.
Nie chciała nawet wiedzieć, czy ktokolwiek był wdzięczny, domyślając się, że bardzo prędko by się rozczarowała.
— Halo! — tym razem ryknęła, całą piersią, całym płucem. — Wsta — uderzenie w patelnię za pomocą metalowej chochli, które dobrała se za pomocniczki w budzeniu śpiochów, tych klusek leniwych — je — ding — my! — Uderzyła najmocniej, jak tylko potrafiła. — Kartofle trzeba w Tirie kupić! I przywieźć z powrotem! I pokoje przewietrzyć! I… — Uderzyła ponownie, wzięła głębszy oddech, do kolejnego krzyku się szykując, krzyku godnego najstraszniejszej Banshee, obrzydliwej wiedźmy, przerażającej, zirytowanej syreny; brakowało tylko, by rude włosy nastroszyły się na modłę jaszczurzego kołnierza. — Wziąć się kurwa w końcu do roboty, wy przebrzydłe ecie-pecie, fircyki, co tylko wam w głowach romanse i mizdrzenie się pod pierzynami! Phi!
Jakieś drzwi skrzypnęły. Modre oczęta przyszpiliły nieszczęśnika w miejscu, zamieniły w skałę. Upiornie rozeźlona Marcioszka wyglądała, z rudym włosem roztrzepanym na modę każdego szaleńca, z okiem wyjątkowo chłodnym, z grymasem srogim. 
— No w końcu! — westchnęła ciężko. Rączkę patelni ściskała niepokojąco mocno. — Do Tirie trzeba się wybrać. Ze mną. I zrobić to, czego zazwyczaj się nie robi, bo myśli się, że Marciuszka najkochańsza wraz z Iriną to wszystko załatwią. Nie ma tak! Tu jest praca, praca, praca. Kooperatywa, a nie samooperatywa! Ja tu wprowadzę wam zaraz nowe porządki, nauczę, jak to powinno wyglądać w porządnym stowarzyszeniu. 
[ Ktosiu, kupisz te kartofle, ale już! ]

1 komentarz: