Hotaru
miała duszę artystki - nawet jeśli zajmowała się przede wszystkim
tańcem, byłam zdania, że wszystkie gałęzie sztuki łączą się ze sobą w
czasem może skomplikowanych, ale pięknych wzorach. Nie chodziło przecież
tu o same kwestie techniczne, na ile ktoś został wyszkolony w
posługiwaniu się pędzlem - chodziło o samą myśl, o tę wyjątkową aurę,
dostęp do pewnego wycinka rzeczywistości niedostępnego zmysłom. Nie
mogłam się już doczekać, by zobaczyć smoka, który wyjdzie spod jej rąk,
absolutnie przekonana, że podbije niebiosa Tirie.
Palce
wybijały sobie tylko wiadomy takt na udzie, podczas gdy farby wciąż
leżały rozstawione na stole, cierpliwie oczekując na wykorzystanie. Cała
gama barw oferowała niemal nieskończone możliwości ich łączenia, ale
jak na złość, żadna konkretna nie chciała przyjść mi na myśl.
—
Sama nigdy za dobrze nie malowałam — przyznałam, pozwoliłam na chwilę
opaść niesfornemu kosmykowi na czoło i zakryć twarz, nim zgarnęłam go
ponownie za ucho. Gdy wywinął się ponownie, zostawiłam już go w spokoju,
uznając to łaskoczące zrządzenie losu lub grawitacji. — To zawsze była
raczej działka Miśki. U mnie wychodziły zwykle jakieś esy i floresy,
przeróżne linie albo plamy. Czasem chodziłam z nimi do dziadka i
zgadywał, co takiego miałam na myśli — parsknęłam śmiechem. Był jedną z
tych osób w rodzinie, zaraz po wujku, z którymi rozmawiałam najwięcej, i
często, nawet gdy sama nie umiałam dobrze zdefiniować frapującego mnie
problemu, był w stanie mnie zrozumieć. — ale sztuka abstrakcyjna to
chyba też nie to, w czym mogłabym zaistnieć. Zazwyczaj nie trafiał
—
Mówi się, że artystów jest trudno pojąć. A esy i floresy brzmią
obiecująco, będą niepowtarzalne — zapewniła mnie tancerka. — Takie
trochę... kolorowe smugi, jakby rozmył je wiatr. Na pewno będą ładnie
wyglądać w czasie lotu.
—
Smok podobnie — uśmiechnęłam się szeroko, spojrzałam na nasze
wysłużone, sponiewierane życiem płótna, na których oczami wyobraźni już
odmalowałam barwne wzory. — Może nawet zainspiruje któregoś malucha, bo
to bardzo przyjemna zabawa, a rzadko widuję, by je tu puszczano.
— W Brittlebury często to robiliście?
—
Pod koniec lata — przyznałam, na chwilę urywając. — Co prawda, nie
każdego roku, ale jak już, to mieliśmy z tym masę frajdy, nawet jeśli
nie wszystko się udawało. Dziadek miał ze mną sporą przeprawę, kiedy
pierwszy mi kompletnie nie wyszedł...
— Trening czyni mistrza.
Zaśmiałam
się, ale nie mogłam nie przyznać kobiecie racji - nie było lepszego
sposobu nauki niż po prostu ćwiczyć. A potem ćwiczyć, ćwiczyć, i raz
jeszcze ćwiczyć, wszystko to tylko po to, żeby móc jeszcze więcej...
cóż, ćwiczyć. W ten sposób nauczyłam się strzelać z łuku; tylko gdy na
własnych opuszkach doświadczałam cięciwy, niemal wszystkich warunków
pogodowych i byłam w stanie nawet we śnie wyobrazić sobie tor lotu
strzały, robiłam postępy. Przeszkolenie teoretyczne poczynione przez
wujka trwało w porównaniu do tego mrugnięcie okiem, zapamiętałam z niego
głównie "To jest łuk, a tu masz strzały. Ma się wbić tą ostrą częścią".
Dlatego gdy tylko wyobraziłam sobie, jak barwna płachta wzbija się w
przestworza i łapie kolejne podmuchy wiatru, staje się coraz mniejszym i
mniejszych punktem na tle nieba, byłam absolutnie pewna, że sprawa jest
tego warta.
—
Właściwie to opowiadanie o tym nasunęło mi pewną myśl — zaczęłam
ostrożnie. Pomysł raczej nie był zbyt twórczy, ale gdy Hotaru zachęciła
mnie delikatnym skinieniem głowy, bez większych oporów go objaśniłam. —
Chodziliśmy puszczać latawce na jakieś łąki, gdzie było miejsce, żeby
się dobrze rozpędzić. Pamiętam, że mama często potem narzekała, że mamy
całe ubrania pokryte niełupkami. Że są gorsze od rzep, bo tamte są
chociaż większe i łatwiej je usunąć — parsknęłam śmiechem. — Ale rosło
ich tam naprawdę mnóstwo, i to był niesamowity widok: jedna osoba
biegnie, unosi się za nią latawiec, a dookoła fruwa tysiące białych
puszków. Och, chociaż białe nie będą zbyt dobrze widoczne...
— Możesz zrobić różnokolorowe — zaproponowała Hotaru. — Łatwo poznać po kształcie, a całość od razu będzie weselsza.
Zapaliłam
się od razu do pomysłu, wszelkie obawy rozpierzchły się jak... cóż,
dmuchawce - myśl szczerze przypadła mi do gustu, miałam ochotę już
chwytać za pędzel. Nie musiałyśmy oddawać rzeczywistości co do joty, nie
musiałyśmy zupełnie nic. Przecież na tym właśnie polega sztuka.
— Zatem postanowione!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz