wtorek, 30 listopada 2021

Od Michelle cd. Mattii

Są dziwy w niebie i na ziemi, o których ani śniło się waszym filozofom.
Dziadek Michelle lubił powtarzać to zdanie, zaczerpnięte chyba z jakiejś wcale znanej książki, której tytuł Lea na pewno mogłaby siostrze podpowiedzieć, gdyby tylko tu była. Do kompletu może by nawet przewróciła oczami, ale takimi drobiazgami weterynarz bardzo rzadko zawracała sobie przecież głowę - i tak po tę pozycję nie sięgnie, nawet jeśli istnienie tak fantastycznego stworzenia istotnie nigdy nie przeszło jej przez myśl.
Niemniej, istota nie mogła być bardziej realna, podobnie jak paskudna rana na jej brzuchu. A kto w takiej sytuacji przejmowałby się tytułami choćby i należącymi do kanonu światowego, niechże to będzie i dzieło uznane za największe spośród tego zacnego grona. Nawet portal, zjawisko w normalnych okolicznościach zdolne dotrzeć do najgłębszych pokładów ciekawości Michelle, ledwo zostało przez nią zauważone. Leżało tu przed nimi stworzenie potrzebujące od zaraz medycznej pomocy, a to w jej oczach dyskredytowało wszelkie inne sprawy, na wyżyny wynosząc priorytet dobra życia, które było zagrożone. Chrzanić sztukę, kij z magią.
— Cii, przecież nic ci nie zrobię. Nikt już cię nie skrzywdzi — mruczała uspokajająco. Głos kobiety, zazwyczaj głośny i dobitny, teraz ścichł, złagodniał, można było odnieść wrażenie, że to dwie zupełnie różne Michelle.
Nienazwana istota z uporem godnym osła pani Cowney dalej zasłaniała swoją ranę, syczała, ilekroć uznała, że palce człowieka znalazły się zbyt blisko. Wysunęła pazury i obnażyła kły, ogon naprężył się, oczy zwęziły - całe ciało dawało jasno do zrozumienia, co myśli o takim naruszaniu przestrzeni. Problem w tym, że kobieta ani myślała podobnymi komunikatami się przejmować.
— Przecież jesteś dobrym... czymś — szeptała, wciąż w kuckach. Poruszała się w sposób tak ograniczony, jak mogła, tylko ręka stopniowo sunęła przed siebie, w tempie tak wolnym, że oko go niemal nie dostrzegało. — Zobaczę szybko, co tam się niedobrego zadziało, i dam spokój. Melada pilnuje wszystkich moich przyrządów, żadnego szycia nie będzie. Mattia też tego nie zrobi, a się martwi o ciebie, jak to tak. Duży zwierzak z ciebie, moja kotka się tak nigdy nie boi, a jest rozmiaru twojej łapy, śmiałaby się z ciebie.
Mówiła i mówiła, właściwie nawet nie wiedziała, co konkretnie. Ale przecież to nie znaczenie słów było najważniejsze, istota i tak nie mogła ich (przynajmniej tak założyła) zrozumieć, a astrolog zachował kamienną twarz i nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Skupiała się tu przede wszystkich na samym głosie, na utrzymaniu jednostajnego tempa, zejściu na nieco niższe tony niż normalnie. Musiała przekonać istotę, że nie stanowią żadnego zagrożenia, żeby jej pomóc. Ważkim argumentem były także pazury gotowe do ataku - ranna czy nie, bez większego problemu zapewne mogłaby ich poważnie zranić, może nawet zabić, a to w planach Michelle nie mieściło się żadną miarą.
Nie potrafiła powiedzieć, ile czasu minęło - w gardle już jej zaschło, ale kontynuowała, chyba już nawet nieco zapominając, że jej działania mają odnieść skutek.
— Michelle — do rzeczywistości przywrócił ją szept astrologa.
Uniosła głowę, wprawne oko oceniło sytuację. Spotkało się ze ślepiami, które nie patrzyły już tak podejrzliwie; źrenice rozszerzyły się, mięśnie całego ciała też jakby się rozluźniły, skrzydło jednak wciąż opadało na ciało.
Ale z gardzieli nie wydobył się też żaden skrzek, pazur nie zahaczył o śniadą skórę, gdy ręka w końcu sięgnęła po pióra i odchyliła je - ważyły zaskakująco mało jak na swoje rozmiary.
— Uch — westchnęła. Sytuacja nie rysowała się najlepiej: rana była poważna, rozległa i głęboka. Z poszarpanych krańców nie sączyła się już, co prawda, krew, mogła jednak dostrzec gule ropy, a także spory obrzęk. Skrawki sierści i kłaczki kurzu oblepiały całość, jakby i tak nie wyglądała wystarczająco nieciekawie. — No powiem ci, kolego... przepraszam, koleżanko... że ktoś cię ładnie załatwił.
Rozejrzała się po jaskini. Zdecydowanie nie była odpowiednim miejscem do udzielania pomocy, nawet nie tyle ze względu na wątpliwą higienę, ile oświetlenie; blada, świetlista poświata z portalu, ledwo pozwalała ocenić sytuację, ale wizja użycia przy niej nici przyprawiała weterynarz o zimny dreszcz.
Opuszek palca zahaczył o obrzęk, to jednak okazało się być dla istoty czymś nie do zniesienia. Skrzydło gwałtownie opadło, pomieszczenie wypełniło zawodzenie, a Michelle w ostatniej chwili zdążyła się cofnąć, nim śmignął pazur. Stworzenie wyciągnęło szyję, zagulgotało gniewnie, jasno dając do zrozumienia gildyjczykom, co myśli o ich przedłużającej się wizycie.
— Cholera jasna — zaklęła wciąż nieco zachrypniętym głosem. Zaraz jednak wzięła głęboki wdech, cofnęła się na bezpieczną odległość, skinęła głową Mattii, który też zdążył już ocenić sytuację i znaleźć się przy wyjściu. — Dajmy jej ochłonąć. Bez narzędzi i tak nic nie zrobię. 
— Niedługo tu wrócimy — potaknął astrolog, gdy przemieszczali się już korytarzem.
— Oczywiście — nie brała pod uwagę innej możliwości. — Nie mogę doczekać się rozmowy z panem tu-nie-ma-żadnego-portalu.
Emocje powoli już z niej opadały, ręce wciąż jednak bezwiednie na przemian zaciskały się w pięść i rozluźniały. Ale przynajmniej wiedzieli, co należy zrobić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz