Są dziwy w niebie i na ziemi, o których ani śniło się waszym filozofom.
Dziadek
Michelle lubił powtarzać to zdanie, zaczerpnięte chyba z jakiejś wcale
znanej książki, której tytuł Lea na pewno mogłaby siostrze
podpowiedzieć, gdyby tylko tu była. Do kompletu może by nawet
przewróciła oczami, ale takimi drobiazgami weterynarz bardzo rzadko
zawracała sobie przecież głowę - i tak po tę pozycję nie sięgnie, nawet
jeśli istnienie tak fantastycznego stworzenia istotnie nigdy nie
przeszło jej przez myśl.
Niemniej,
istota nie mogła być bardziej realna, podobnie jak paskudna rana na jej
brzuchu. A kto w takiej sytuacji przejmowałby się tytułami choćby i
należącymi do kanonu światowego, niechże to będzie i dzieło uznane za
największe spośród tego zacnego grona. Nawet portal, zjawisko w
normalnych okolicznościach zdolne dotrzeć do najgłębszych pokładów
ciekawości Michelle, ledwo zostało przez nią zauważone. Leżało tu przed
nimi stworzenie potrzebujące od zaraz medycznej pomocy, a to w jej
oczach dyskredytowało wszelkie inne sprawy, na wyżyny wynosząc priorytet
dobra życia, które było zagrożone. Chrzanić sztukę, kij z magią.
—
Cii, przecież nic ci nie zrobię. Nikt już cię nie skrzywdzi — mruczała
uspokajająco. Głos kobiety, zazwyczaj głośny i dobitny, teraz ścichł,
złagodniał, można było odnieść wrażenie, że to dwie zupełnie różne
Michelle.
Nienazwana
istota z uporem godnym osła pani Cowney dalej zasłaniała swoją ranę,
syczała, ilekroć uznała, że palce człowieka znalazły się zbyt blisko.
Wysunęła pazury i obnażyła kły, ogon naprężył się, oczy zwęziły - całe
ciało dawało jasno do zrozumienia, co myśli o takim naruszaniu
przestrzeni. Problem w tym, że kobieta ani myślała podobnymi
komunikatami się przejmować.
—
Przecież jesteś dobrym... czymś — szeptała, wciąż w kuckach. Poruszała
się w sposób tak ograniczony, jak mogła, tylko ręka stopniowo sunęła
przed siebie, w tempie tak wolnym, że oko go niemal nie dostrzegało. —
Zobaczę szybko, co tam się niedobrego zadziało, i dam spokój. Melada
pilnuje wszystkich moich przyrządów, żadnego szycia nie będzie. Mattia
też tego nie zrobi, a się martwi o ciebie, jak to tak. Duży zwierzak z
ciebie, moja kotka się tak nigdy nie boi, a jest rozmiaru twojej łapy,
śmiałaby się z ciebie.
Mówiła
i mówiła, właściwie nawet nie wiedziała, co konkretnie. Ale przecież to
nie znaczenie słów było najważniejsze, istota i tak nie mogła ich
(przynajmniej tak założyła) zrozumieć, a astrolog zachował kamienną
twarz i nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Skupiała się tu przede
wszystkich na samym głosie, na utrzymaniu jednostajnego tempa, zejściu
na nieco niższe tony niż normalnie. Musiała przekonać istotę, że nie
stanowią żadnego zagrożenia, żeby jej pomóc. Ważkim argumentem były
także pazury gotowe do ataku - ranna czy nie, bez większego problemu
zapewne mogłaby ich poważnie zranić, może nawet zabić, a to w planach
Michelle nie mieściło się żadną miarą.
Nie
potrafiła powiedzieć, ile czasu minęło - w gardle już jej zaschło, ale
kontynuowała, chyba już nawet nieco zapominając, że jej działania mają
odnieść skutek.
— Michelle — do rzeczywistości przywrócił ją szept astrologa.
Uniosła
głowę, wprawne oko oceniło sytuację. Spotkało się ze ślepiami, które
nie patrzyły już tak podejrzliwie; źrenice rozszerzyły się, mięśnie
całego ciała też jakby się rozluźniły, skrzydło jednak wciąż opadało na
ciało.
Ale
z gardzieli nie wydobył się też żaden skrzek, pazur nie zahaczył o
śniadą skórę, gdy ręka w końcu sięgnęła po pióra i odchyliła je - ważyły
zaskakująco mało jak na swoje rozmiary.
—
Uch — westchnęła. Sytuacja nie rysowała się najlepiej: rana była
poważna, rozległa i głęboka. Z poszarpanych krańców nie sączyła się już,
co prawda, krew, mogła jednak dostrzec gule ropy, a także spory obrzęk.
Skrawki sierści i kłaczki kurzu oblepiały całość, jakby i tak nie
wyglądała wystarczająco nieciekawie. — No powiem ci, kolego...
przepraszam, koleżanko... że ktoś cię ładnie załatwił.
Rozejrzała
się po jaskini. Zdecydowanie nie była odpowiednim miejscem do
udzielania pomocy, nawet nie tyle ze względu na wątpliwą higienę, ile
oświetlenie; blada, świetlista poświata z portalu, ledwo pozwalała
ocenić sytuację, ale wizja użycia przy niej nici przyprawiała weterynarz
o zimny dreszcz.
Opuszek
palca zahaczył o obrzęk, to jednak okazało się być dla istoty czymś nie
do zniesienia. Skrzydło gwałtownie opadło, pomieszczenie wypełniło
zawodzenie, a Michelle w ostatniej chwili zdążyła się cofnąć, nim
śmignął pazur. Stworzenie wyciągnęło szyję, zagulgotało gniewnie, jasno
dając do zrozumienia gildyjczykom, co myśli o ich przedłużającej się
wizycie.
—
Cholera jasna — zaklęła wciąż nieco zachrypniętym głosem. Zaraz jednak
wzięła głęboki wdech, cofnęła się na bezpieczną odległość, skinęła głową
Mattii, który też zdążył już ocenić sytuację i znaleźć się przy
wyjściu. — Dajmy jej ochłonąć. Bez narzędzi i tak nic nie zrobię.
— Niedługo tu wrócimy — potaknął astrolog, gdy przemieszczali się już korytarzem.
— Oczywiście — nie brała pod uwagę innej możliwości. — Nie mogę doczekać się rozmowy z panem tu-nie-ma-żadnego-portalu.
Emocje
powoli już z niej opadały, ręce wciąż jednak bezwiednie na przemian
zaciskały się w pięść i rozluźniały. Ale przynajmniej wiedzieli, co
należy zrobić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz