niedziela, 14 listopada 2021

Od Lei cd. Hotaru

Etap gotowania istotnie nie nastręczył zbyt wielu problemów, zwłaszcza gdy uporałyśmy się z bzem. Na zmianę zerkałyśmy do garnka, by upewnić się, że gotująca się masa ani myśli przechodzić w czerwień, grzecznie bulgocząc granatem.
— Wydaje mi się, że już jest gotowe — uznała Hotaru.
— Myślisz, że kolor na pewno złapie? — woda zmieniła barwę od razu, ale trudno było oczekiwać, by płótno zachowywało się identycznie jak ciecz, zwłaszcza że materiał był już dość wysłużony i niejednolity.
— Przekonamy się. Ale nie widzę powodu, dla którego miałoby się nie udać. Autor jest tu bardzo dokładny i zapewne znał się na rzeczy. Pani Irina nie trzymałaby tu tej książki, gdyby te rady nie miały żadnej wartości.
— Ciekawe, do czego wykorzystuje ją w kuchni — zawiesiłam na chwilę głos. Treści nie ograniczały się tylko do sposobów uzyskiwania barwników, niemniej nie była przepełniona przepisami.
Tancerka wzruszyła ramionami. Drobne palce oplotły uchwyty garnka i przechyliły go pod odpowiednim kątem, by ugotowana masa spłynęła do wcześniej przygotowanej misy. Chwyciłam mocniej sitko, na którym zatrzymać się miały wszelkie niepożądane resztki.
— Być może któremuś z gildyjczyków była potrzebna i tu ją zostawił.
Skinęłam głową, na chwilę jednak skupiłam się przede wszystkim na wstrzymaniu oddechu - bez nie pachniał brzydko, ale intensywnie. W delikatną skórę twarzy uderzył zarówno wonie, jak i gorąca para, więc gdy tylko skończyłyśmy przelewać pierwszy garnek, zgodnie skoczyłyśmy w stronę okna, by wpuścić do środka nieco świeżego powietrza. Wczesnojesienne podmuchy nie potrzebowały dalszej zachęty - ze świstem rozhulały się po pomieszczeniu, stopniowo zgarniając ze sobą zapachy, przynosząc za to chłód i zbłąkany liść, który przecisnął się przez ramę i opadł na posadzkę.
Lada chwila przyszedł też czas na odlewanie pozostałych, wesoło bulgoczących mas - wszystkie zabarwiły się na żywe kolory, które tylko czekały na wykorzystanie. Wcześniej jednak należało całość uprzątnąć: garnki były przecież potrzebne.
— Czeka nas srogie szorowanie — jęknęłam. 
— Damy radę. Nie ma tego dużo.
W Brittlebury zmywanie nie było zdecydowanie obowiązkiem zaliczającym się w poczet moich ulubionych - okupione solidną porcją nudy i mydlin, zawsze ciągnęło się w nieskończoność, tym bardziej, że domowników było pełno, co dopiero zatem misek i sztućców do wyczyszczenia. Od czasu do czasu gdzieś w kącie otwierał się targ obowiązków - wymieniałam wtedy choćby zmywanie za wytrzepanie chodników, zwyczajowo przypisane Marcelowi. Nie przepadał za kurzem, ja z kolei zdecydowanie wolałam machanie trzepaczką niż gąbką, nawet jeśli znajdywałam później paprochy różnego typu w każdym zagnieceniu ubrania.
Ale tutaj innego wyjścia nie miałyśmy - po paru minutach ręka każdej z nas, uzbrojona w gąbkę, po łokieć została umorusana barwnikiem, im więcej jednak przyjmowała tego skóra, tym czystsze stawały się metalowe powierzchnie. Drugą dłonią podtrzymywałam garnek i nakierowywałam doń strumień wody z miski, na chwilę tylko ją oderwałam, by odrzucić na kark wymykające się z upięcia pasma.
— Płótno płótnem, ale zastanawiam się, czy z siebie to zmyjemy — krytycznie obejrzałam rękę.
— Mydło, woda i zejdzie, nic się nie martwcie — zza drzwi popłynął kobiecy głos. Jak na komendę odwróciłyśmy się w stronę jego źródła: próg przekroczyła właśnie pani Irina. Staruszka z ciekawością obejrzała najpierw efekty naszej pracy, a później oceniła stopień czystości garnków. Przeszły go chyba pomyślnie, bo z aprobatą skinęła głową i zaczęła je odstawiać po swojemu. Kuchnia raz dwa wyglądała, jakby nikt nie ingerował w niepodzielne rządy kucharki - podziękowałyśmy, nakryłyśmy i zgarnęłyśmy wszystkie farby, uważając, by ani kropla nie skapnęła na ubranie lub podłogę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz