Etap
gotowania istotnie nie nastręczył zbyt wielu problemów, zwłaszcza gdy
uporałyśmy się z bzem. Na zmianę zerkałyśmy do garnka, by upewnić się,
że gotująca się masa ani myśli przechodzić w czerwień, grzecznie
bulgocząc granatem.
— Wydaje mi się, że już jest gotowe — uznała Hotaru.
—
Myślisz, że kolor na pewno złapie? — woda zmieniła barwę od razu, ale
trudno było oczekiwać, by płótno zachowywało się identycznie jak ciecz,
zwłaszcza że materiał był już dość wysłużony i niejednolity.
—
Przekonamy się. Ale nie widzę powodu, dla którego miałoby się nie udać.
Autor jest tu bardzo dokładny i zapewne znał się na rzeczy. Pani Irina
nie trzymałaby tu tej książki, gdyby te rady nie miały żadnej wartości.
—
Ciekawe, do czego wykorzystuje ją w kuchni — zawiesiłam na chwilę głos.
Treści nie ograniczały się tylko do sposobów uzyskiwania barwników,
niemniej nie była przepełniona przepisami.
Tancerka
wzruszyła ramionami. Drobne palce oplotły uchwyty garnka i przechyliły
go pod odpowiednim kątem, by ugotowana masa spłynęła do wcześniej
przygotowanej misy. Chwyciłam mocniej sitko, na którym zatrzymać się
miały wszelkie niepożądane resztki.
— Być może któremuś z gildyjczyków była potrzebna i tu ją zostawił.
Skinęłam
głową, na chwilę jednak skupiłam się przede wszystkim na wstrzymaniu
oddechu - bez nie pachniał brzydko, ale intensywnie. W delikatną skórę
twarzy uderzył zarówno wonie, jak i gorąca para, więc gdy tylko
skończyłyśmy przelewać pierwszy garnek, zgodnie skoczyłyśmy w stronę
okna, by wpuścić do środka nieco świeżego powietrza. Wczesnojesienne
podmuchy nie potrzebowały dalszej zachęty - ze świstem rozhulały się po
pomieszczeniu, stopniowo zgarniając ze sobą zapachy, przynosząc za to
chłód i zbłąkany liść, który przecisnął się przez ramę i opadł na
posadzkę.
Lada
chwila przyszedł też czas na odlewanie pozostałych, wesoło bulgoczących
mas - wszystkie zabarwiły się na żywe kolory, które tylko czekały na
wykorzystanie. Wcześniej jednak należało całość uprzątnąć: garnki były
przecież potrzebne.
— Czeka nas srogie szorowanie — jęknęłam.
— Damy radę. Nie ma tego dużo.
W
Brittlebury zmywanie nie było zdecydowanie obowiązkiem zaliczającym się
w poczet moich ulubionych - okupione solidną porcją nudy i mydlin,
zawsze ciągnęło się w nieskończoność, tym bardziej, że domowników było
pełno, co dopiero zatem misek i sztućców do wyczyszczenia. Od czasu do
czasu gdzieś w kącie otwierał się targ obowiązków - wymieniałam wtedy
choćby zmywanie za wytrzepanie chodników, zwyczajowo przypisane
Marcelowi. Nie przepadał za kurzem, ja z kolei zdecydowanie wolałam
machanie trzepaczką niż gąbką, nawet jeśli znajdywałam później paprochy
różnego typu w każdym zagnieceniu ubrania.
Ale
tutaj innego wyjścia nie miałyśmy - po paru minutach ręka każdej z nas,
uzbrojona w gąbkę, po łokieć została umorusana barwnikiem, im więcej
jednak przyjmowała tego skóra, tym czystsze stawały się metalowe
powierzchnie. Drugą dłonią podtrzymywałam garnek i nakierowywałam doń
strumień wody z miski, na chwilę tylko ją oderwałam, by odrzucić na kark
wymykające się z upięcia pasma.
— Płótno płótnem, ale zastanawiam się, czy z siebie to zmyjemy — krytycznie obejrzałam rękę.
—
Mydło, woda i zejdzie, nic się nie martwcie — zza drzwi popłynął
kobiecy głos. Jak na komendę odwróciłyśmy się w stronę jego źródła: próg
przekroczyła właśnie pani Irina. Staruszka z ciekawością obejrzała
najpierw efekty naszej pracy, a później oceniła stopień czystości
garnków. Przeszły go chyba pomyślnie, bo z aprobatą skinęła głową i
zaczęła je odstawiać po swojemu. Kuchnia raz dwa wyglądała, jakby nikt
nie ingerował w niepodzielne rządy kucharki - podziękowałyśmy,
nakryłyśmy i zgarnęłyśmy wszystkie farby, uważając, by ani kropla nie
skapnęła na ubranie lub podłogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz