czwartek, 11 listopada 2021

Od Jamesa, CD. Małgorzata



Pani De Verley wydawała się być człowiekiem ostrego języka i szybkiego czynu, a obie te rzeczy zbytnio nie leżały w naturze historyka. Podskoczył lekko w górę, bardziej z powodu zaskoczenia i naturalnego odruchu, aniżeli bólu. Zaczerwienił się przy tym wściekle, zapowietrzył, jakby za chwilę miał wybuchnąć, zanim zdążył usłyszeć słowa kobiety.
― Zjawy to nie mój biznes. ― Miał ochotę odpowiedzieć, że zjawy to niczyj biznes, a już zwłaszcza żadnego szanującego się maga, ale nie będzie przecież dogryzał damie. ― Ale cała treść tego, ekhem, listu, brzmi jakby kogoś tam dobrze pierdolnęli garnkiem w łeb. Szkoda tylko, że cała wieś cierpi na skutek owego pierdolnięcia.
I tu już niestety musiał się zgodzić. Człowiekowi wydawało się, że świat stoi już teraz przed nim otworem, spokój dyszący w kark, dzieciaki prawie odchowane, stałość i nuda pośród archiwalnych ksiąg, a teraz niespodzianka. Pomijając nawet własną reputację, to los jakichkolwiek dzieci, potencjalnie jedzonych, molestowanych czy mordowanych przyprawiał go o dreszcze i wyrzuty sumienia. Jakkolwiek z właściwą sprawą nic wspólnego nie miał, tak ostatecznie ktoś posługiwał się wymysłami i historyjkami, za które kiedyś obiecał wziąć odpowiedzialność.
W życiu nie przyszłoby mu do głowy, że można byłoby wykorzystać pokraczne cudaki w tak oburzający sposób. Nie miał wątpliwości, że Oblivian prawdopodobnie przewracała się w grobie. Jeżeli nadal w nim była, bo znając kobietę i jej upór, równie dobrze mogłaby z niego wypełznąć, złorzecząc na jego niewłaściwą interpunkcję w ostatnim tomie.
― Cieszę się, że przypadły pani do gustu. ― Pojedynczy, lichy, ale jednak uśmiech. ― Co prawda nie jest to najlepszej klasy literatura, ale Livian podchodziła do niej jak do własnego dziecka. ― Pierwszego i najważniejszego.
Odebrał od Małgorzaty list, umieszczając go pośpiesznie w wewnętrznej kieszeni marynarki. Na wszelki wypadek, gdyby był jeszcze potrzebny, choć podświadomość mówiła, że najlepszym rozwiązaniem byłoby spalenie go. Jeszcze dostałby się w niepowołane ręce i siedziałby teraz na sali rozpraw, a w najgorszym wypadku, sądząc po jego szczęściu, sądziłby go sam Tezeusz.
― Być może lepiej będzie, jeśli chociaż część drogi spędzę z panem. Ustalimy co powiedzieć tym całym wieśniakom i co zrobić, jeśli problem okaże się być zbyt magiczny, jak na naszą dwójkę. Rozważał pan ewentualne posłanie po pomoc maga, gdyby było gorąco? Ja mogę kogoś wyeliminować, całkiem zresztą szybko, ale no, z magicznymi golemami hasającymi po lesie to nie dam sobie rady. ― Pani De Verley jeszcze nie zdawała sobie sprawy z Jamesowych umiejętności magicznych. A może wręcz przeciwnie, równie dobrze mogła doskonale o nich wiedzieć i jedynie subtelnie sugerować, że samodzielnie i tak nie dałby rady.
― Nadal to rozważam, niestety magowie mają tendencję do fascynowania się rzeczami, którymi nie powinni. Obawiam się, że gdyby sprawa faktycznie byłaby ciężko magiczna, przyjęliby ją raczej w ramach potencjalnego eksperymentu do powtórzenia później we własnym zakresie. ― Skrzywił się wyraźnie, bo sam doskonale pamiętał, gdzie rozpoczęła się jego obsesja na punkcie kamieni szlachetnych. Niby drobna pomoc niesiona z dobroci serca czy potrzeby pieniądza, a skończyło się jak zwykle.
Ruszyli do przodu, wpakowali się do powozu. Małgorzata przez nim, chociaż tyle dobrego, chociaż poszarpane dłonie zdrętwiały, gdy wyciągnął je w kierunku otworzenia przed nią drzwiczek. Nie odezwał się jednak w żaden sposób, siadając naprzeciwko kobiety. Powoli zaczynał się przyzwyczajać, że kobiety w gildii wykraczały poza standardy norm społecznych czy utartych schematów savoir vivre.
― Pozwoliłem sobie rozesłać pewne wici. ― Skrzywił się wyraźnie po raz kolejny, bo jednak serce bolało na samą myśl. ― Wieś jest bardzo oddalona od wszelkich większych ośrodków handlowych, a w okolicznych karczmach stwierdzono, że nikt z dzieciakami na widoku się nie zapuszczał. Podobnych wizualnie chłopców i dziewcząt nie ma również w… spisach i cennikach, jeżeli mogę tak to określić. ― Czasem zastanawiał się, jak wiele załatwiają pieniądze. Odrobina złota i propozycje sypały się jak z rękawa, a powiadomiona o całym przedsięwzięciu Maleficia biegła była w sztuce zdobywania informacji. Jak do tej pory spoza gildii o wszystkim wiedziała tylko ona, z ostrzeżeniem, że gdy sprawy wymkną się spod kontroli, zaangażować może się również rodzina Vermontów, a z tego wyjść już mogła tylko tuszowana afera.
― Zostaje do sprawdzenia jeszcze wersja z organami, ale nadal mnie to zastanawia. Do tej pory sądziłem, że wystarczą metody na cukierki, szklane kulki czy małe kotki w piwnicach, na co komu taka szopka z potworami? To wydaje się zbyt angażującą zbrodnię, jak na kilka miejscowych dzieciaków, które aż tak drogie przecież nie są. ― zastanowił się na głos, z cichym westchnieniem na końcu. Palcami zaczął wystukiwać lekki, rześki, niesprzyjający tematowi rozmowy rytm na kolanie.
― Ktoś mi powiedział, żeby sprawdzić, czy nie porywają ich wróżki albo elfy, ale nie sądzę, że należałoby popadać od razu w rasizm i dyskryminację ― zauważył. Tym bardziej, że nigdy żadnych twardych dowód nie było, jedynie pogłoski, że wspomniane rasy w zależności od wersji żywią się lub wychowują jak własne zabrane berbecie. No i w przekazywanych z pokolenie na pokolenie historiach, sprawy dotyczyły raczej niemowląt.
Wyjrzał za okno, oglądając się na biegnące ze szczęściem psy. Cała trójka zdawała się cieszyć biegiem, nawet jeżeli powóz toczył się stosunkowo wolno po nierównych, ledwie ubitych ścieżkach, łagodnie nazywanych oficjalnymi drogami.
― Myśli pani, że dzieci raczej zostały porwane czy zabite? ― wymsknęło mu się w końcu, bo to jedno pytanie siedziało mu w głowie od momentu pierwszego przeczytania listu. ― Teoretycznie zdaję sobie sprawę, że ich szanse na przeżycie po tak długim czasie są… ― poszukał przez chwilę odpowiedniego słowa ― minimalne, ale zawsze to jakaś nadzieja, nie sądzi pani?
Nie był optymistą. W żadnym wypadku. Lubił jednak myśleć o miłych, pozytywnych zakończeniach, tym bardziej, że zazwyczaj dzieciarnia niczemu winna nie była, nawet grzechów rodziców. I nieco drżał w oburzeniu na myśl, że autorzy wydawali się dużo bardziej zainteresowani potencjalną zapłatą za dzieciaki, aniżeli ich odebraniem całych i zdrowych. Handel żywym i martwym towarem ludzkim w jednych regionach bywał bardziej, w innych mniej legalny, ale zawsze wywoływał głośne dyskusje. Zarówno pod kątem opłacalności, jak i moralności.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz