niedziela, 14 listopada 2021

Od Tezeusza CD. Małgorzaty

― Obudziły mnie jak zwykle psy…
Wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu. Dla jadeitu tęczówki niewidocznym – bo policzek wciąż miał miękko wtulony w bark Małgorzaty, ale być może na nagiej skórze już wyczuwalnym – bo usta wciąż muskały jej szyję, ogrzewając swoim oddechem.
Tezeusz zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Gdyby nie obudziły pani magister z samego rana wesołą zgrają trzy spragnione uwagi psiska z Gnatołamem na czele, a ćwierkot słowików za oknem czy wściekły krzyk starszej pani z ulicy, gdyby pobudkę spowodowało niespodziewane dobijanie się do drzwi hotelowego pokoju lub kule gradu ciężko o szyby uderzające, to zdziwiłby się autentycznie. Ba, może od razu zacząłby podejrzewać, że specjalnie dla niego stworzyła historyjkę pełną wrażeń, przygód i nowości, która skuteczniej niż zwykła opowieść o nudnym, szarym dniu, zajęłaby sędziowskie myśli. Ale nie wydałby z siebie ani słówka; słuchałby w milczeniu, wiernie i uważnie, całkowicie oddając się historii małgosinej. Zupełnie tak jak teraz, kiedy słuchał opowieści prawdziwej – nic a nic by się nie zmieniło.
― Gnatołam próbował w gospodzie wykopać dziurę, musiałam zapłacić za zniszczoną podłogę. Potem, na śniadaniu, ukradł ze spiżarni jabłko. Na szczęście właściciel tego zacnego przybytku także był psiarzem, więc kradzież wybaczył.
Pokręcił przecząco głową. W szarej tęczówce zatańczył upór, bo wobec propozycji De Verley wciąż pozostawał niezmienny. Zatańczył także jawny sprzeciw – bo dobrze mu było w drobne ciałko wtulonym i najchętniej zostałby w tej pozycji aż do rana. Do kompletu sędziowskiego spojrzenia brakowało mu jeszcze jeszcze tylko tej charakterystycznej nieugiętości, lecz ta, w akcie tezeuszowej bezsilności, nie raczyła się tym razem pojawić. Została zastąpiona bezdźwięczną prośbą, milczeniem.
Milczeniem, które De Verley zripostowałą wymowną, również proszącą, może zapraszającą i obiecującą odpoczynek, ciszą. Wicehrabia westchnął ciężko i przechylił głowę na bok, tym samym dając po sobie świadectwo pierwszych oznak zwątpienia; jak mógłby dłużej walczyć z tym zmartwieniem tańczącym w szmaragdowych oczętach? Przecież wcale nie chciał tego robić.
Ten jeden, jedyny raz, zaskakujący w swojej niepowtarzalności, Tezeusz De Sauvignon naprawdę nie miał ani siły, ani ochoty twardo postawić na swoim. Wstał z fotela, pozwolił powolutku pociągnąć się w kierunku drugiego pokoju.
Gabinet od sypialni nie był oddzielony drzwiami, a ukrytym w ścianie przejściem; funkcjonujące w rezydencji De Sauvignon już od kilku pokoleń wstecz, zapomniane i długo nieużywane, zostało odkryte i zagospodarowane dopiero przez dwudziestoczteroletniego Tezeusza, który zamarzył sobie urządzić tam właśnie pokój sypialniany. Mechanizm kliknął, przepuszczając stąpających na oślep kochanków, po czym zamknął się z powrotem, pozostawiając ich samym sobie, w całkowitym mroku i ciemności, w ukryciu i tajemnicy przed całą Iferią.

***

Zostanę z tobą dzisiaj. Nawet jeśli zaśniesz, zostanę. Ty razem nie odejdę bez pożegnania.
Przebudził się. Minęło niecałe dwadzieścia sekund, zanim zorientował się, że w łóżku jest sam i kilka kolejnych, zanim zaspany umysł przypomniał sobie obietnicę Małgorzaty. Dopiero po półtorej minucie leżakowania, Tezeusz leniwie obrócił się na boku, a dojrzawszy na zegarze godzinę dokładnie dziesiątą trzydzieści trzy, niemal od razu zerwał się do siadu. Nieplanowane wyjście bez pożegnania, to jeszcze byłby w stanie zrozumieć. Tryb pracy De Verley wymagał od niej sporej elastyczności i nawet on, wielbiący porządek, zdążył się już do tego przyzwyczaić. Ale żeby pozwolić mu spać do tak niedorzecznie późnej godziny? Tego nie usprawiedliwiała ani żałoba, ani dzień wyjątkowo wolny od pracy, ani nawet zmartwienie czy dobre intencje.
Z niezadowoleniem wymalowanym na twarzy podniósł się z łóżka, w pierwszej kolejności ruszył do wielkiej szafy; uchylił drewniane drzwiczki, sięgnął w pożądanym kierunku i pochwycił w dłoń… nic. Małgorzatę zdradził szlafrok – a raczej jego brak tam, gdzie nieużywany przez Tezeusza, winien wisieć zawsze. Dotychczasowy grymas prędko zniknął, zastąpiony cichutkim parsknięciem pod nosem; wicehrabia pokręcił głową, prędzej jednak w rozbawieniu niż niedowierzaniu. I pochwycił następny szlafrok, wiszący zaraz obok. Zarzucił na nagie ciało, zawiązał starannie w pasie, ruszył w stronę gabinetu. Mechanizm kliknął znajomo, udostępniając przejście, ściągając na siebie łagodne spojrzenie jadeitowej tęczówki, której właścicielka rozsiadła się wygodnie przy biurku.
Przy jego biurku, pochylona nad jego papierami, w jego ulubionym szlafroku niedbale zarzuconym na ciało – wyglądała jak pani i właścicielka tej rezydencji.
Wicehrabia podszedł nieśpiesznie do biurka, w milczeniu przyglądając się temu, co by nie mówić, przyjemnemu obrazkowi. Oparł się luźno o drewniany blat biurka, uniósł wysoko brew, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej. Szara tęczówka z jadeitu spojrzenia powolutku powędrowała niżej i niżej, aż ku studiowanym przez De Verley dokumentom.
― Ładny szlafrok, pani magister. ― skomentował z opóźnieniem, luźno i bezpretesjonalnie.
Skupiony na kupce podpisanych – jego podpisem, warto zwrócić uwagę – papierów, nie wrócił już spojrzeniem do rumianej twarzyczki. Papierologia z kategorii tych raczej mniej istotnych lub nieistotnych wcale, na które nigdy nie było czasu, a które dzięki Małgorzacie De Verley nigdy nie zalegały na sędziowskim biurku dłużej, niż to było koniecznie. Nie żartował wcale, określając ją swoją prawą ręką. 
Przyjrzał się aktom niby to niezobowiązująco, przewertował kilka kartek i jeszcze kilka kolejnych ułożył w równym rządku.
― Ten, ten i... ten. ― wreszcie przerwał ciszę, kolejno wskazał dłonią trzy, wybrane pisma. ― Są idealne. ― spojrzał na Małgorzatę, dopiero wtedy pozwalając sobie na szelmowski uśmieszek. ― Reszta może być.
Sięgnął po leżący na krawędzi drewnianego blatu kubek nieco nadpitej i zdecydowanie wystygniętej już kawy, upił łyk. Gorzka? Gorzka. To najważniejsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz