wtorek, 23 listopada 2021

Od Małgorzaty cd. Calithy

Małgorzata spędziła poranek całkiem aktywnie. Obudziła się zmarznięta, bo zapomniała zamknąć okno na noc i w ramach rozgrzewki zabrała psy na poranny spacer. Podczas rutynowej wycieczki po okolicach Gildii, natknęła się na rodzinę jeży (bardzo uroczą), dużą ilość błota (łudząco przypominającego normalną ziemię), dwie, całkiem gustowne szyszki nadające się do rzucania psom i jednego, bardzo wkurwionego wieśniaka. Ów wieśniak, klnący niemożebnie pod nosem, kierował się właśnie do Gildii. Tupał po udeptanej ścieżce, ręce zwinął w pięści, a obserwująca go z wysokich krzaków Małgorzata uznała, że ktoś tu chyba będzie miał nadziewany wpierdolem poranek.
Z kryjówki jednak nie wyszła, odczekała stosowny moment i dopiero po czasie ruszyła bezszelestnie śladem wieśniaka. Nie znała go, nie kojarzyła nawet, ale sądząc po tym jak się orientował w terenie, był mocno tutejszy. Kto wie, być może nawet mieszkał w Tirie. Śladem Małgorzaty podążyły trzy czarne nowofundlandy, być może nie tak cicho i zwinnie jak ich pani, ale wciąż na tyle profesjonalnie, by nie ściągnąć na siebie uwagi intruza.
Szli tak przez pewien czas, chłodny wiatr sugerujący nadchodzący deszcz ze śniegiem wdzierał się pod kamizelki, muskał kark i pomagał wydostać się jasnym lokom z warkocza. Małgorzata, nauczona już długoletnim doświadczeniem w kwestii swoich włosów, nawet nie zareagowała. Uznała ponadto, że wyglądanie jak strach na wróble ma swoje uroki, być może nawet plusy, zależy jak na to spojrzeć.
Kwestia fryzury zaprzątnęła ją na tyle, że straciła wieśniaka z oczu - co mogło negatywnie rzutować na jej zdolności szpiegowskie – ale tak szybko, jak go zgubiła, tak szybko został znaleziony. W końcu trudno byłoby przeoczyć tą jednostronną awanturę w stajni. Małgorzata wkroczyła do budynku akurat by zobaczyć, jak Belladonna tupie z irytacją i kładzie po sobie uszy. Psy zaszczekały, pozostały na dworze. Do stajni w końcu wchodzić im pozwalała.
― To pamiątka! Rodzinna w dodatku! ― krzyczał jegomość w stronę leżącej w sianie kobiety. Małgorzata uniosła nieznacznie brwi, postawiła jeszcze jeden, czy dwa kroki by lepiej przyjrzeć się sytuacji. Ta nie przedstawiała się zbyt poważnie, bo może młodzik folgował sobie głosem – przesadnie głośnym, jak na jej gust – i ostro gestykulował rękami, tak zalegająca w sianie oskarżona miała go w głębokim i szczerym poważaniu. Równie głębokim i równie szczerym, co Małgorzata niektórych swoich koleżków po fachu, co czyniło z nich w pewnym sensie koleżanki. A koleżanek w potrzebie zostawiać przecież nie można, zwłaszcza, kiedy rzeczone koleżanki są nachodzone przez ktosiów niewiadomego pochodzenia i nikłego znaczenia.
Zbliżyła się, objęła kamrata ramieniem, przycisnęła do siebie i uśmiechnęła się szelmowsko. Nie mógł wiedzieć, że wpadł. Wpadł w najgorsze bagno w jakie mógł wpaść mężczyzna, bowiem znalazł się w towarzystwie nie tylko samej Małgorzaty (która to mężczyzn, zgodnie z powszechnie uznaną za pewnik informacją, lubiła bardzo i to z wzajemnością), ale także nowoprzybyłej do Gildii Calithy, która – być może, Małgorzata nie była w stanie jednoznacznie stwierdzić, mając w polu widzenia jedynie zgrabne biodro wystające z siana – także lubiła mężczyzn. Oczywiście, z wzajemnością, o innym lubieniu mowy nie było.
― O co się piekli tak z samego rana, hm? ― spytała leniwie, wsparła się ciężarem ciała o męski bok. Bo wiadomo, niewiasta, to podparcia potrzebuje, czy jakoś tak.
― Bo medalik, medalik po zmarłej cioteczce! Ukradła mi go, zabrała, złodziejka jedna, tfu! ― młodzieniaszek raźno gestykulował, ale bliski kontakt z gruszkami i frezją powoli łagodził obyczaje. Małgorzata spojrzała na niego spod rzęs, uśmiechnęła się. Bardzo ładnie i bardzo chytrze.
― A dowód masz? Coś poza oskarżeniami?
― Na pewno ma go przy sobie, widziałem jak chowała do kieszeni!
Małgorzata cmoknęła, cofnęła obejmujące młodzika ramię. Postąpiła krok przed siebie, okręciła się zwinnie w miejscu, splotła dłonie za plecami.
― Przecież wszyscy wiemy, że go nie ukradła ― skontrowała, wciąż mile uśmiechnięta, choć wyraz ten nabrał niesprecyzowanej ilości jadu.
― Mhm, masz dowód? ― odbił gładko chłopak. Uśmiech Małgorzaty poszerzył się, wzbudzając bliżej nieokreślony rodzaj niepokoju. Młodzieniaszek instynktownie sięgnął do kieszeni, chcąc sprawdzić, czy aby na pewno wszystko ma na swoim miejscu.
Manifesta non egent probatione ― wyrecytowała i zgodnie z oczekiwaniami, zbiła rozmówcę z tropu. ― Gildia to poważni ludzie, medalików im nie trzeba.
― Ale widziałem…
― To źle widziałeś. Ile wtedy wypiłeś? Piwo? Dwa?
― Cztery.
Małgorzata prychnęła, postąpiła długim, powolnym krok do przodu, zniknęła mu za plecami.
― Więc na podstawie mglistych wspomnień zeszłego wieczoru chcesz rzucić na gildyjczyka oskarżenie o kradzieży, mam rację?
― No… tak.
― Za całą mocą ewentualnego prawnego ciężaru, jaki za tym czynem podąża?
― Eee… co?
― Rzucenie fałszywego oskarżenia, pospolicie nazywane także obrazą, bywa karalne. Często kończy się chociażby mordobiciem oskarżającego. No, czasem śmiercią, wiadomo jak to bywa z pojedynkami… ― Przeszła się kawałek, wychynęła mu zza ramienia, stanęła w końcu tuż obok. Spojrzała na swoją wyszorowaną i bardzo czysta dłoń. ― To jak będzie? Bo wiesz, mamy też sędziego na miejscu, raz-dwa rozsądzi sprawę, a i do spuszczenia lania się chętni znajdą. Wolisz paskiem po rzyci, żeby ojciec się nie dowiedział?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz