piątek, 19 listopada 2021

Od Balthazara cd. Tadeusza

Zastrzygł uszami, machnął długim ogonem, posrebrzane manele rozdzwoniły się, paciorki wplecione we włosie zawtórowały. Przyglądał się mu przez zmrużone rzęsy, obserwował krok niekoniecznie chybki, ale za to wciąż z widocznym prominentnym zacięciem, noblistą nieskromnością; wzniosłość, w szklanych ślepiach zuchwałość, na obliczach iskra światła migocząca w śluzowatych ściekach, magicznym akcentem kończąc skinienia.
Energia zawibrowała delikatnie, subtelnie, ni to pogłos po skrzypnięciu mebla, ni niski pomruk zadowolenia, gdzieś wybrzmiały z demonich gardzieli. Magowie. Wiecznotrwali, z dążnościami, skłonnościami, manierami równie niezmienni, co chroniczność w naturze, co wiosna po zimie, co zmierzch po dniu; dumnie oporni na zmianę, nawet tą narzuconą przez porządek świata.
Demonowi zabrano wiek z istnienia. Za dawnych lat podsumowałby ten czas parsknięciem, posiadłszy niewiele poważania dla tchnienia nużąco krótkiego w ogóle rozwlekłości wieczności. Okresu, którego tak łatwo, tak samolubnie mógłby zamknąć w kilku czynnościach — kilka wymienionych grzeczności, kilka spisanych umów, kilka złożonych zamówień na nowe chustki. To właśnie celebra zmian fularu, odrzucenie starego i zakup nowego, pozwalała mu utrzymać poczucie kontroli doczesności pomimo nieśmiertelności; zmiana w modzie, zmiana subiektów, zmiana cen i wszystko tak naturalnie, tak po prostu, wraz z nim. Czas odmierzany równo, teraz i tu, nie gnał dla niego, nie tworzył problematycznych dysonansów, nie zmuszał do przemyśleń, dostrzeżenia obszarów szkody. Utrzymywał we wygodnym zlekceważeniu, które rozzuchwaliło w przekonaniu o niezachwialności wiekowego stworzenia, nie dopuściło do zastanowienia się nad możliwością, że coś w pewnym momencie może, ot tak wciąć się w równowagę i wzruszyć istnienie — i to taką błahostką. Tą tkaniną pod gardłem, która stała się niemodna, lecz z tą różnicą, że po wieku nie mógł jej równie łatwo odrzucić; nie wiedział, na co powinien wymienić ozdobę i nie miał nikogo wśród żywych, kto ze względu na zażyłości mógłby mu w tym doradzić.
Dlatego w zmianach, które nie przeżył, a musiał gwałtownie doświadczyć, z takim ulubieniem zauważa stare stałości. Magowie, chociaż zawsze go bawili, to obecnie także przynoszą mu radość, lecz nie wyłącznie złośliwą, opryskliwą, ale z odrobiną szczerych sympatii do ich niewzruszonych postaw. Do tego, że pozostali dumni, niezależnie, czy przed lat wznosili kolegia, czy ówcześnie zasiadają do towarzyskiej partyjki szachów.
— Balthazar. Chociaż niektórzy z pańskiego fachu wymyślili dla mnie inne imiona.
Błysnęło zębisko spod delikatnie uniesionych warg do grzecznościowych gestów; skinął głową i zwrócił uwagę ku stolikowi. Zabębnił krótko palcami o podłokietnik, zanim uniósł pazurami pionek; z wyczuciem, nie chcąc w swoich wielkościami utrącić sąsiednich szachów. Trudno mu było odszukać wspomnienie, kiedy ostatni raz zagrywał się szachy. Mało miał towarzystwa pod takie rozrywki, większość zabawie oddawała się dla grona, nie zaś dla własnych interesów; potrafił ze smakiem komentować porażki dam w wista i lekką dłonią rozkładać talię, lecz wątpliwe, żeby również z taką lotnością przesuwał bierki. 
Pion na C5.
— Panie Softmantle — miano wybrzmiało nisko, gardłowo za delikatnym, lecz słyszalnym stuknięciem niepodbitego materiałem pionka o plansze. — Co osobliwość pańskiego obycia robi w takich przybytkach? — dłoń wzniosła się, zawinęła w powietrzu i ułożyła się z powrotem na oparciach. — Indywidua, które dorobiły się znajomości w moich kręgach raczej nie odpoczywają na wytartych fotelach i nie pijają herbat z kubków.  


[Będę Cię za to przepraszać do końca życia.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz